poniedziałek, 20 września 2010

piosenka o chorowaniu

Nad Wisłą, koło stadionu
Mieszkała baba bez pionu*.
Łóżkowe prowadząc życie,
Bo wirus dopadł ją skrycie.

Na darmo walczyła z draniem
Traktując się długim spaniem.
Czosnek wcinała dzień cały,
Lecz wynik tego był mały.

Uknuła plan doskonały
I leżec będzie dzień cały.
Rosół wypije gorący,
(bo jest on usypiający

dla drania tego pokroju),
po czym przystąpi do boju.
Bezczelnie łamiąc mu gnaty
I wrzeszcząc nań: „a ty, a ty!”.

Z pomocą cud-witaminy
Odzyska radosne miny.
I w życiu znów da se czadu.

Po draniu nie będzie śladu.


(2010.09.20.Warszawa)


PIOSENKĘ SPIEWAMY NA MELODIĘ "NAD RZEKĄ OPODAL KRZACZKA MIESZKALA KACZKA DZIWACZKA"


*bez pionu - tajemnicze okreslenie oznaczające horyzontalną perspektywę
łóżkową

wtorek, 7 września 2010

Jesienna Opowieśc


No, i mamy jesień.

To ciekawe, że mimo iż jestem ciepłolubna, a nawet upałofilna, tak bardzo lubię obecną porę roku.

Mam dwoisty stosunek do deszczu. Z jednej strony nie lubię moknąc i nie lubię charakterystycznych dla rynnowych pogód ciemności. Zwlekam się wtedy z łożka i już marzę o wciągnięciu swoich marzeń i myśli pod kołdrę. Ogarnia mnie ochota na gorące kakao, nieróbstwo, spanie lub leniwe czytanie albo pogodny film. Z drugiej strony kocham to spadanie wody, przypominam sobie o deszczu łaski i przynajmniej myślami odczuwam opiekę Boga nade mną. Fajnie jest wtedy chorowac, bo te wszystkie przyjemne łóżkowe zajęcia są horyzontalnie osiągalne. Ale fajnie jest też przetuptac po mokrej ziemi, powdychac chłodnawe i wilgotne powietrze, i cieszyc się. Dzisiaj ogarnął mnie taki pogodny nastrój w drodze powrotnej z pracy do domu. Szczegół, że pozytywnie ładuję się wśród dzieci, z którymi po wakacjach znów przebywam na co dzień. Ciekawe, że mimo iż zdobywam się na wysiłek ogarniania dwudziestki maluchów i kończę pracę zmęczona, to jakoś chce mi się wciąż dziękowac za to, że pracuję tam, gdzie aktualnie jestem.

No więc wracam z pracy z uczuciem pogody ducha i wszystko w mokotowskiej przestrzeni zaczyna mi się podobac. Każda kafejka, ulice, ludzie, każdy sklepik. Idę na piechotę, żeby nic nie utracic z jesieni, widoku miasta, mijanej natury i czasu tylko, tylko dla siebie. Wczoraj kupiłam ostatniego letniego loda, dzisiaj zaszłam do sklepu z butami. Idę niespiesznie, bo nie muszę się z niczym spieszyc. W umyśle przewija mi się obraz Mamy, która szczególnie zapada mi w pamięc jesienią. Jak robi weki, gotuje obiad, na zewnątrz już ciemno, a u nas pali się lampka nad kuchenką, suszą się jabłka, pralka znów coś pierze, a ja tak tęsknię za Mamą …
Jaka piękna jest o tej porze moja rodzinna Ostrołęka! Jakie tam światło jesienne! Nigdzie takiego nie ma!

Idę dalej i wpadam do Parku Łazienkowskiego. Mokry, soczysty i świeży! Dopóki jest jeszcze ciepło, nie będę wracac autobusem do domu, bo szkoda takich widoków, jakie są w tym parku. Pustawy, ale wciąż tętni życiem.

I oprócz pewnych ważnych decyzji, których wykonanie określi moją najbliższą, a może i dalszą przyszłośc osobistą, ta jedna spaja we wspólny fundament i determinuje jesienne myśli: naiwnie jak dziecko, wbrew całej śmierci, jaka zaległa we mnie i relacjach ludzkich, a którą jesień opowiada poprzez płacz nieba, desperacko, nielogicznie, bezpodstawnie patrząc na absurdy mojego życia, szaleńczo, po prostu, mimo wszystko ... zaufam mojemu Bogu.