środa, 18 listopada 2009

małe ślady Wielkiego Boga - Niedziela w Nowym Yorku

Niedziela, maj, 2009.

Idę Broadway Avenue.
Smutna. Zraniona. W duchu płacząca.
Ta kobieta, która zaprosiła mnie do Stanów odpuściła sobie. Odpowiedzialność, jaką wzięła za mój pobyt tutaj, zaczęła Jej ciążyć. W ciągu jednej rozmowy telefonicznej zostałam sama, w obcym kraju. Odtąd musiałam liczyć wyłącznie na siebie.

Zostałam dotknięta w jedną z dwóch najgłębszych ran mojego życia: „zobaczysz, jaka byś nie była i tak zostaniesz sama”.
Nieprzespane noce. Jak Ona mogła mi to zrobić? Przecież nie zrobiłam niczego złego.
Ogromne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.

Idę więc ulicą Nowego Yorku smutna i zraniona. Z obolałym i zbuntowanym sercem. Swoim zwyczajem pretensję kieruję do Boga. Opiekuję się wprawdzie piękną sercem Staruszką, która każdego wieczoru mówi, że kocha mnie, ale jakie to ma teraz dla mnie znaczenie?
Idę pełna zamętu i żalu w głowie. Nie ma teraz przy mnie nikogo z Przyjaciół. Cała krzyczę w sobie. Stworzyła się we mnie więź z tamtą kobietą. Boli zerwana nić. Boli brak wyobraźni, co robi człowiekowi, kiedy z dnia na dzień, bez wcześniejszych sygnałów, że jest problem, zostawia się go.

Mijam Times Square i mimowolnie znów zaczynam zachwycać się Nowym Yorkiem. Całe moje istnienie to mimowolny zachwyt nad światem, czy nawet teraz nie mogę po prostu się smucić?
A kto podzieli moją radość, że widzę Takie Miasto?
Przecież nie mam nikogo, kto mógłby to zrobić. Nawet, gdybym zadzwoniła teraz do Polski i tak nikt nie zrozumie tego, co czuję patrząc na Wielkie Jabłko. Bardzo chciałabym, żeby w tej chwili był ktoś życzliwy dla mnie i - jak ja - urzeczony miastem.

Idę w stronę Central Park. Po drodze kupuję pamiątki dla ważnych dla mnie, choć nie zawsze bliskich mi ludzi. Obie ręce mam obciążone wielkimi torbami. Jakimś cudem udaje mi się jeszcze kupić kawę i ciastko w ulubionym barze kawowym i trzymać wszystko w dłoniach.

Docieram do Columbus Circle, na rogu parku. Przy monumencie chłopaki grają właśnie jazz, a ja stwierdzam, że moje ręce potrzebują odpoczynku, kawa stygnie, a brzuch domaga się trawienia. Jestem zmęczona, głodna i zrezygnowana.
Jem ciacho gapiąc się na wróble i gołębie, które liczą na jakieś okruchy. Zaczynam je dokarmiać.
Muzyka płynie sobie, ptaki tańczą przede mną, a ja siedząc ma murku powoli zapadam w jakieś bezmyślne zamyślenie. Trwam w tym stanie przez błogą chwilę, kiedy nagle dziewczyna siedząca obok wyrywa mnie z letargu:
„Czy mogłabyś zrobić mi zdjęcie?”

Pstrykam. Cyk. I po sprawie.
Ale jeszcze dla pewności, że zdjęcie podoba się Jej inicjuję chwilowy dialog. Może wolałaby jeszcze jedno ujęcie, bo w kadrze zaplątał się przypadkowy element, który mnie osobiście przeszkadza i jestem gotowa powtórzyć pstrykniecie.

Dziewczyna uśmiecha się i mówi, że zdjęcie bardzo Jej się podoba i nie ma potrzeby robić kolejnego. Po czym dodaje:

„Chyba nie jesteś stąd?”

No tak, mój akcent. Mój mały kompleks. Całe dnie przebywam z Amerykanami i gadam, polską amerykańszczyzną.

„Zgadza się. Jestem z Polski.”

„Ooooo” – dziewczyna nie kryje zaskoczenia, w którym, mam wrażenie, kryje się życzliwość.

„ A ja jestem z Serbii”.

Jak to? Przecież rozmawia ze mną, jak rodowita Amerykanka. Nie mogę w to uwierzyć, że ktoś spoza Stanów może tak pięknie się wypowiadać.

Okazuje się, że Bojana mieszka w USA od dziesięciu lat, czyli przez połowę swojego życia. Wyemigrowała z Serbii z całą rodziną i mieszka teraz w Detroit. Skończyła tu szkoły i teraz studiuje medycynę. W Nowym Yorku spędza dwa tygodnie, ponieważ opiekuje się dziećmi, których rodzice pojechali na wakacje do Europy. Opiekę nad maluchami powierzyli Jej i dziadkom, którzy mieszkają w Nagim Mieście. Czas wolny w pracy spędza zwiedzając Nowy York i szkoda Jej, że robi to sama, bo jest pełna zachwytu dla tego miasta i nie ma z kim dzielić tego uczucia i wrażeń.

:)

Bojana okazuje się być tak sympatyczną młodą kobietą i rozmowa przebiega nam tak miło, że wspólnie postanawiamy spędzić resztę popołudnia razem. Spacerujemy po Central Park, potem po Piątej Alei, na koniec nie możemy się rozstać i zdążam dopiero na ostatni pociąg do New Haven, skąd taksówką pędzę do Derby, gdzie czeka na mnie moja kochana Staruszka.

W domu opowiadam o wszystkim i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dotknęła mnie ręka Pana Boga.


Podniósł mnie na duchu: podarował człowieka i umożliwił podzielenie się sobą i zachwytem nad miastem.

Potem wspierał mnie rozmowami z innymi, dzięki którym przetrwałam tamtą chwilę odrzucenia mnie. Asia, Ewa, Paweł…

A z Bojaną mam kontakt do dziś. Kiedy będę znów w Stanach spotkam się z Nią. Mamy to zaplanowane.



Boże, dziękuję Ci za Twoja pomoc.

czwartek, 12 listopada 2009

Niujork






Zamknij oczy, wycisz siebie, popłyń w wyobraźni…

Nad Tym Miastem wieje szklany wiatr zdumionej jaźni.
Siadasz przy jazzowym skwerze karmiąc nagie ptaki
Słyszysz chichot saksofonu, rdzewiejące maki .


Wstajesz, idziesz, lecisz, płyniesz patrząc wciąż przed siebie..
Wszędzie ludzie plastikowi , papierowe ziemie.
Huk wieżowców, stukot ulic, mydlane taksówki
Tnące przestrzeń wodne flagi, kawa z neonówki.


Czujesz zapach zabaw na marmoladowym gruncie
I wrotkarzom roześmianym dajesz hasło „ fruńcie”.
Obok staw czekoladowy, topniejące łąki
Parujący kwiat magnolii, spacerówki z mąki.


Czujesz ciepło maślanego na Twej skórze słońca
Chcesz, by radośc Twego serca już nie miała końca.
Ktoś dotyka Cię gwiazdami płonąc w swym uśmiechu
Wzrok odwracasz, widzisz Wolnośc ,… jesteś w Jej oddechu.


Patrzysz z góry na To Miasto, które nigdy nie śpi
I smakujesz Wielkie Jabłko mojej opowieści.
Nad Tym Miastem wieje szklany wiatr zdumionej jaźni
Otwórz oczy, usłysz siebie, popłyń w wyobraźni…






2009/05/23
Derby
zainspirowałam się Johnem i „Lucy in the sky with diamonds”.

Niujork, Niujork!!!

NOWY YORK – PRZYSTANEK PIĄTY.


Miasto, które nigdy nie śpi. Wielkie Jabłko. Betonowa Dżungla. Nagie Miasto. Stolica świata. Empire City. Gotham City. Noo Yawk. Tygiel kultur. Zoo York. Najwspanialsze miasto świata.

Które miasto doczekało się tylu określeń?

Ja sama pieszczotliwie piszę: Niujork.

Niektórzy mówią o 51 stanie Ameryki. I, poniekąd, mają rację. Nie spotkałam nigdzie tak osobnej kultury, skrawku ziemi na jankeskiej przestrzeni zwanej USA. Niezależnie od autorki książki o NYC, którą aktualnie czytam, stwierdziłam (zgodnie z Nią), że Big Apple, jest.. jakby, europejskie. Kiedy, poraz pierwszy, wysiadłam z pociągu North Metro rozpoczynającego swą trasę w New Haven (CT), dostrzegłam upragnione wysokie szklano – klasyczne budynki (przypominające nieco architekturę Chicago), a zaraz potem ludzi, których wygląd zatkał mi duszę. Szczupli, zadbani, jakby z pokazu mody sygnowanej dwiema literami: H&M. Tego się nie spodziewałam! Wprawdzie uprzedzano mnie, że w Nowym Yorku dba się o wygląd, ale… czy mogłam w to uwierzyc, skoro Amerykanie mają inny sposób na kreowanie wizerunku? Mieszkając w Derby, w stanie Connecticut, czułam się absolutnie najpiękniejszą kobietą w mieście. I nie wynikało to z nadmuchanej próżności (choc, to prawda, podoba mi się moje odbicie w lustrze), ale z rażącej niemal różnicy między moim sposobem ubierania się, a stylem amerykańskich kobiet. Róznica ta, chyba, sprawiała, że nie było dnia, żeby nie zaczepiło mnie kilku mężczyzn: wzrokiem, odwróceniem się, zatrzymaniem samochodu i nagabywaniem, trukaniem klaksonami, komentarzami w stylu you’re beautiful czy you’re hot. Naturalnie, będąc pod wpływem tylu komplementów i własnych przemyśleń, czułam się piękna. Będąc, natomiast, w Nowym Yorku, początkowo czułam, że sama odstaję od atrakcyjnie, stylowo i z nutą zadziorności ubranych kobiet oraz mężczyzn :).

W Nowym Yorku o ból głowy może przyprawic jazda samochodem. Tu uprawia się europejskie chodzenie (w tempie szybkomiejskim), zamawia żółtą taksówkę albo jeździ metrem. Ostatecznie, można przejechac się autobusem, ale żeby stac w gigantycznym korku i płacic niemałe pieniądze za własne paliwo? Nie ma mowy! Cała Ameryka, z wyjątkiem Betonowej Dżunglii, traktuje samochód jako dodatkową parę nóg, bez której człowiek czuje się niepełnosprawny. W Nowym Yorku to nie grzech nie posiadac prawa jazdy. To przepustka do lżejszego życia.
Amerykanie lubują się również, jak wspomniałam we wcześniejszym blogu, w hipermarketach. W Nowym Yorku wciąż królują niesieciowe sklepy, sklepiki i na próżno szukac tam Wal*Mart’u. Przeczytałam tylko, że gdzieś, w biedniejszych rejonach Brooklynu i innej dzielnicy można doszukac się wielkich marketów. Traktuję to, jednak, jako wyjątki potwierdzające regułę. Nowy York to inny świat, nawet dla samych Amerykanów, których - marszobiegnących z aparatami i amerykańskim stylem ubierania się na ulicach Nagiego Miasta – łatwo jest rozpoznac.

A jednak, nawet dla mnie Europejki było coś w tym mieście osobliwego, szczególnego, nie należącego ani do kultury europejskiej, ani amerykańskiej. Coś, co nawet myślą, trudno jest uchwycic, nazwac i uzasadnic, dlaczego Nowy York jest taki szczególny, niezwykły, doprowadzający mnie do wzruszenia i jak narkotyk pociągający mnie. Wróciwszy właśnie do Polski nie przestaję myślec o nim. Czuje, jak wzywa mnie wizja czegoś nie określonego, pomieszanie bohemy artystycznej, betonu, szkła, wody Hudson River, przyrody Central Park, neonów Broadway Ave, ciemności i wysokości Wall Street, sklepików Brooklynu, muzyki ulicznej, tańców, spontanicznych zachowań, braku krępacji, języka, który z niewiadomych powodów kocham i czuję, że mam się go uczyc, bo będzie mi potrzebny w mojej życiowej podróży, pośpiechu, spokoju, kawy, programów rozrywkowych i homilii w Cathedral of Saint Patrick. Nie umiem, nawet sobie, odpowiedziec na pytanie, dlaczego kocham Nowy York. Najdroższe miasto świata, które wielu doprowadziło do ruiny. A jednak mnie urzekło. Będąc tam samą nie czułam się samotna. Będąc z małego miasta oddychałam patrząc na wysokie drapacze chmur. Nie poznawałam sama siebie. Kiedy, poraz pierwszy zobaczyłam Chicago (IL), było mi źle na myśl, że miałam tam zamieszkac. Chciałam spokoju Milwaukee (WI). Nowy York zawładnął moim sercem już w pierwszych sekundach i z każdą wizytą wciągał coraz bardziej.
Miasto, które nigdy nie śpi.
Zawsze w ruchu.
Mój narkotyk.

Niezmiennie, urzeka mnie amerykańska spontanicznośc i brak skrępowania w zachowaniu. W Big Apple nie mogłam oderwac oczu od ulicznych muzyków, break dansowców czy chwilowych obywateli Central Park, gdzie mogłam podziwiac tańczących brazylijską capoeirę czy właścicieli bosych stóp na gorącym asfalcie kołyszących biodrami w rytm czarnej muzyki, jeżdżących na wrotkach albo śpiewających jazzowarholowopodobną pieśń o braterstwie.

Tu również poruszała mnie niezwykła mieszanka kulturowa, wydawałoby się inna, nawet od mieszanki amerykańskiej, w której trudno przecież spotkac prawdziwego Amerykanina. Wiadomo, że takimi są tylko Indianie. Miałam wrażenie, że w Naked City (NY) cały świat umieścił swoich reprezentantów z różnych regionów, którzy wspólnie kształtują dynamiczną, nową, małą planetę, inną od starych kolebek. Niepodobna było się tam nie poczuc, jak u siebie, bo towarzyszyło mi przekonanie, że to miasto należy do wszystkich, jest własnością całego globu. Cudowne uczucie! Świetne jest też to, że w mgnieniu pędzących minut z małej Polski na Brooklynie mogę przenieśc się do małych Włoch na Manhattanie lub gdziekolwiek, i wciąż jestem u siebie, w mieście.

Wspominając Nowy York, myślę, że tam, jakby nie liczy się wspólnota krwi, ale wolnego wyboru. Rodziną stają się inni mieszkańcy miasta, bo ta, prawdziwa nieraz zostaje gdzieś na innym kontynencie.
To w Wielkim Jabłku, gdzie nawet starsi ludzie wyglądają młodo, pokochałam sztukę współczesną. W starej Europie będąc fascynatką niemłodego już (choc i nie podeszłego wiekiem) Imresjonizmu, stałam się fanką młodej kreacji, kilku kresek, ubogiej palety barw i buńczucznych tematów. Wyjątek uczyniłam tylko dla modnej Kahlo bazującej na sztuce renesansowych Włoch, pre – kolumbijskiej i meksykańskiej. Szczególny stosunek do Fridy związany jest jednak z moim wewnętrznym katalogiem myśli i przeżyc, a nie z miłością do sztuki ludowej in general.
Gdziekolwiek poszłam (a jakże!) unosił się nad miastem duch artystycznego tworzenia. A może tylko nade mną? Czułam, że moja niematematyczna dusza rozkwita, chłonie, śmieje się i zainspirowana Muzami nerwowo drga w poszukiwaniu rozwoju. Nawet Dystrykt Finansowy na południowym Manhattanie z programową Wall Street stanowił dla mnie bodziec do twórczego mielenia. Ach, gdybym mogła namalowac to, co działo się w mojej głowie albo zapisac w nutach melodię skazanego na przewlekłą nowojorkozę. Z braku umiejętności, wybrałam pisanie o swojej nowej fascynacji, które oprócz udziału w przygodzie gry słownej, umacniało we mnie słabośc do Wielkiego Jabłka.


Nie żegnałam się z Nowym Yorkiem. Powiedziałam mu: „ do widzenia”.

bywa i tak...

DERBY – PRZYSTANEK CZWARTY.

Ciekawe jest Connecticut. Małe miejscowości to charakterystyczny rys tego stanu. Seymour, Stratford, Milford. Większe są: New Haven, Bridgeport, Hartford. Ja mieszkalam w Derby, kilkadziesiąt km od wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Wiosna w Stanach to cudowny, piękny obraz. Amerykanie bardzo dbają o drzewa, krzewy i kwiaty i wspaniale współpracują z naturą w tworzeniu niepowtarzalnej galerii obrazów. Pełnej pastelowych, niezwykłych kolorów. Dodac do tego, ptaki, jakich nie uświadczamy w Polsce i galeria przypomina nieco egzotyczna wyprawę do świata przyrody. Wyobraźcie sobie również pobliskie zatoki, łodzie, żaglówki i wyobraźnia ma się w swoim żywiole.
Piękna jest tu również jesień.

Ciekawą sprawą w amerykańskim narodzie jest poczucie wspólnej odpowiedzialności za kraj, własny stan i – co godne pochwały - lokalne wydarzenia. Ludzie mają obowiązek dbania o swoje posiadłości, więc typowym obrazkiem jest regularne koszenie trawy, usuwanie jesiennych liści i śniegu ze swoich podwórek. Jeżeli ktoś nie stosuje się do powyższych zasad, sąsiad takiej osoby ma prawo wezwac odpowiednie służby do przywołania delikwenta do porządku. Uczestnicząc we Mszy Świętej niejednokrotnie miałam okazję obserwowac odpowiedzialnośc Amerykanów za innych i zainspirowana ich przykładem sama podejmowałam się pewnych działań skierowanych ku drugiemu człowiekowi. Niezwykłym momentem była dla mnie akcja zbierania pieniędzy na potrzeby Biednych w innych krajach. Po obszernej i szczegółowej wypowiedzi osób reprezentujących daną społecznośc misyjną lub organizację charytatywną ministranci podchodzili do każdego uczestnika Mszy i wręczali – każdemu osobno – dodatkowe informacje o potrzebach Ubogich. Zawarty tam był szczegółowy rozrachunek, ile dolarów kosztuje wybudowanie nowego domu, nowej studni czy jaka suma pokrywa ilośc posiłków/mies. Wręczone zostały również dane kontaktowe i konto danej organizacji zalakowane w kopertę tak, że wystarczyło wypisac czek, wrzucic do koperty i wrzucic do skrzynki bez konieczności kupna znaczka pocztowego. Przyznam, że podejście takie jest i sprytne, i bardzo mądre. Potraktowanie każdego z nas z osobna daje poczucie, ze jestem tu ważna i mam wpływ na to, co się dzieje. Jakże odmienne uczucie towarzyszy mi w Polsce, szczególnie w sprawach związanych z polityką.
Mamy taką naturę, że jeśli ktoś będzie się do nas zwracac ogólnie, to ogólnie też rzecz biorąc – nie zrobimy nic albo zrobimy niewiele. Potrzebujemy czuc, że jesteśmy kimś i to kimś ważnym. Zauważcie, jak tę naturalną i dobrą potrzebę wykorzystują marketingowcy. „ Zadzwoń już dziś! Specjalnie dla Ciebie. Jesteś tego warta. Express yourself.” i wiele innych przykładów osobistego potraktowania klienta.
Kościół amerykański zrozumiał tę częśc prawdy o nas. Niejedna osoba wypisała czek lub podzieliła się gotówką jeszcze w kościele, żeby na miejscu wesprzec daną organizację.
Podobnie Amerykanie zagrzewali mnie do walki, kiedy w Connecticut toczyła się walka o niezależnośc prawną, finansową i administracyjną kościoła katolickiego. W gazetkach kościelnych znajdowały się przykłady treści sprzeciwiających się zalegalizowaniu pewnego projektu ustawy, która odebrałaby władzom kościelnym jakąkolwiek moc decyzyjną w sprawach Kościoła. Były również podane adresy mailowe i numery telefonów do senatorów i reprezentantów Capitolu w Hartford, którzy mogli zagłosowac przeciw ustawie. Były również podane dane kontaktowe do osób, które przygotowały projekt ustawy. Pewnego dnia, pod Capitolem zebrały się tysiące wiernych, których walka wespół z władzami doprowadziła do usunięcia projektu z życia prawnego stanu Connecticut.
Przyznam, że w tym kraju wielokrotnie miałam okazję spotkac się ze sprawami, które bolały mnie – chrześcijankę. Wymienię tylko przykład miss Kaliforni, która o włos była od utraty korony za to, że zapytana, co myśli o małżeństwach gejów, powiedziała, że wychowana jest tradycyjnie i uważa, ze prawdziwe małżeństwo jest między kobietą a mężczyzną. Za tę wypowiedź została publicznie w najgorszych przekleństwach znieważona przez geja, który zadał jej to pytanie (na szczęscie, nie w trakcie wyborów na miss Ameryki) i wciągnięta w prawdziwą walkę. Musiała szczegółowo tłumaczyc się przez organizatorami konkursu i mediami. Jej wypowiedź została uznana przez media za kontrowersyjną (!) i długo, po Jej wypowiedzi każde wiadomości telewizyjne emitowały powtórki tamtej chwili oraz wulgaryzmy oburzonego geja.
A przecież, ta dziewczyna nie naruszyła, tak usilnie strzeżonych, zasad demokratycznych swojego kraju. Zapytana, wyraziła swoje zdanie. Odniosłam wrażenie, że teraz w tym kraju to geje mają większe prawa do głosu. I to mnie boli. Skoro publicznie mogą walczyc o swoje prawa, inni również muszą mieć prawo do swojego głosu i do szacunku.
Wracając do tematu wspólnej odpowiedzialności..
Amerykanie mają szczególny stosunek do zwierząt. Na terenie Stanów funkcjonuje rodzaj policji chroniącej zwierzęta domowe. Takie służby wezwane przez kogoś mają prawo wejść na teren posiadłości osoby podejrzanej o znęcanie się nad zwierzęciem lub o zaniedbywanie opieki nad nim. Mogą - po szczegółowym zbadaniu stanu zdrowia pupila i warunków, w jakich przebywa - zabrac zwierzę do schroniska i ukarac właściciela. Istnieje również specjalny program telewizyjny poświęcony działaniom tejże policji.
Zatrzymując się na chwilę przy temacie zwierząt..
Jakiż szok przeżyłam, kiedy będąc w odwiedzinach u pewnej rodziny w Seymour, miałam okazję zetknąc się z bardzo osobistym stosunkiem do psa. To Sasha, wspomniana już przeze mnie w poprzednim blogu. Jak żyję, nie spotkałam się z takimi falami czułości dla tej suki. Jako członek rodziny, miała prawo zasiąść na chwilę przy stole, obok „dziadka” – czyli Jima, któremu najbardziej odbijało na jej punkcie. Mogła też dostac parę przekąsek od „babci” – Joyce i być pieszczona przez ”mamę” – czyli Stacy. Masakra, nie mogłam na to patrzec bez uczucia zmieszania. Niedawno zmarła też córka – czyli papuga Gertrude, którą trzeba było skremowac, a jej prochy spoczną na szafie obok prochów ukochanego kota zapakowanych w efektownym pudełku. Sasha była podstawowym tematem rozmów i jedyną odbiorczynią pocałunków i przytuleń.
Było mi niezręcznie, przyznam. Choc, teoretycznie, mogłabym to zrozumiec, bo sama byłam fanką zwierząt w dzieciństwie i wieku nastoletnim. Miałam fioła (dosłownie!) zwłaszcza na punkcie ostatniej suki. Kiedy pomarło jej się, zmieniłam swoje priorytety i nauczyłam się, że miłosc w najpierw, ma obejmowac moich ludzi i to o nich mam zadbac w pierwszym względzie.
Ciekawe, że podobne doświadczenia w kwestii szczególnego afektu Amerykanów w stosunku do zwierząt ma również moja Mama, która w USA spędziła 4 lata (w tym samym Connecticut) wspominając kiedyś, że dziecko amerykańskie nie dostanie ciepłego mleka na śniadanie, które będzie należało się ulubionemu kotu. A Pani, która zaprosiła mnie do Derby, w każda środę, w porze wieczornej zdawała szczegółowe relacje z tego, co musiała zrobic dla kogutów swojej pracodawczyni, z których jeden mieszka w domu i zostawia swoje odchody, gdziekolwiek się da. Jak członek rodziny ma wszelkie prawa do tego domu.

Eh, no bywa i tak :)

czuj się, jak u siebie w domu...

SOUTH BEND (INDIANA) –TRZECI PRZYSTANEK.

Trudno mi powiedziec, czy miasto jest duże, ponieważ zatrzymałam się tam na, zaledwie, jedną noc i dzień. Odwiedziłam z kolegą Jego Mamę i Babcię, i większośc czasu spędziłam z całą Trójka w domu. Pobieżne wrażenia podczas zakupów i spaceru doprowadziły mnie do wniosku, że South Bend jest spokojną miejscowością, pełną domów i zieleni.

Poraz kolejny spostrzegłam, że wygląd zewnętrzny Amerykanów niekoniecznie stanowi temat, którym warto byłoby się zainteresowac. Może jest to cecha charakterystyczna małych lub średnich (w sensie liczebnym) miejscowości? Przypuszczam, że nie jestem daleko od prawdy w swoich przemyśleniach zważywszy na to, że odwiedziłam 10 – do 15 niewielkich miejscowości (w różnych stanach) i motyw niedbałego ubierania się powtarzał się, bez wyjątku, w każdej z nich.

Tymczasem jednak, moją szczególną uwagę przykuwał sposób przyjmowania gości przez rodzinę amerykańską. Wprawdzie, jeśli chodzi o Indianę, byłam tylko w jednym domu, ale podobny schemat biesiadowania zauważyłam również w Wisconsin i Connecticut.
Słyszałam, że naród ten nie pielęgnuje spotkań towarzyskich w domu. Podobno, powszechne jest spotykanie się w klubach.

Moje doświadczenia zdają się przeczyc temu zwyczajowi. Większośc spotkań z ludźmi odbyłam w domach.

Meksykanie, zdają się być zbliżeni kulturowo do Polaków. Specjalnie przygotowane jedzenie i intensywna, serdeczna rozmowa. Jesteś gościem, ta chwila jest szczególna, więc trzeba Cię szczególnie potraktowac.

Amerykanie mają zwyczaj mówic: „make yourself at home”. Co to oznacza w Ich wydaniu? Nie licz na specjalne względy czy zwiększoną uwagę na Tobie, bo przecież..jesteś u siebie, w domu. Chcesz sobie pospac na kanapie? Poczytac książkę? A może masz ochotę pobyc tylko ze sobą? Proszę bardzo, droga wolna. Przyznam, że na początku było mi trudno poczuc się w obcym domu jak domownik. Nie wiedziałam, jak się zachowac, kiedy gospodarz pewnego domu wyszedł na 2 lub 3 godziny, żeby zając się naprawą swojego samochodu..w trakcie goszczenia mnie u siebie. Powiedział tylko: „jak zgłodniejesz, wiesz gdzie jest lodówka”. Jak to? Przecież, jestem tu kimś specjalnie zaproszonym! Dlaczego nikt się tu mna nie interesuje?

Make yourself at home..

Podobnie, w South Bend, byłam traktowana jak swój, czyli nie gośc. Bez nakłaniania do zjedzenia czegoś (chcesz, to zjedz; nie chcesz, to nie jedz) i bez specjalnie przygotowanych potraw. Ot, dzień, jak co dzień. Spędziłam sporo czasu sama w pokoju rozmawiając przez telefon z kimś z Polski i nikt nie nalegał, żebym wróciła „na gościnę”. Jako takiej, przecież, nie było. Tylko mnie było głupio, że zaniedbuję spotkanie.

Make yourself at home…

Ten rodzaj gościnności posmakowałam z przyjemnością dopiero w Connecticut. Spędziłam ostatnio Memorial Day z rodziną amerykańską. Było 8 osób. Siedzieliśmy przy - tym razem - suto zastawionym świątecznym stole. Nie znałam wszystkich. Wszyscy jednak byli domownikami tego domu. Jadąc więc do Seymour bałam się, że co bardziej zainteresowani zaczną zasypywac mnie pytaniami o mnie, polską kulturę i będę musiała – słysząc w ciszy oddechy ciekawości i jedyny mój głos w jadalni – swoim łamanym, czasem, angielskim wszystko o sobie opowiadac. Tymczasem, ponownie, byłam uznana za swoją i nikt specjalnie się mną nie zajmował. Poczułam ulgę. Brak natarczywości. Umiarkowane zainteresowanie. Ot, miła konwersacja. Sympatyczny dialog o mnie, Genie, Joyce, Jim’ie, Stacey, Garym, Jennie i Louisie. Każdy miał swoje 5 minut i jednocześnie nikt nie znalazł się na świeczniku. Wyjątek stanowiła tylko Sasha –wielbiony przez rodzinę pies. Potem każdy z nas położył się wygodnie na kanapach i robił to, na co miał ochotę.

Make yourself at home …

jak ja lubię te zaczepki...

CHICAGO (ILLINOIS) – DRUGI PRZYSTANEK.

Miasto olbrzymie i hałaśliwe. W porównaniu z Milwaukee uderza mnie wszechobecna szarośc. Szare, wysokie budynki. Zatłoczone ulice. Wrażenie ciasnoty. Na początku mam ochotę uciekac z tego tyglu. Zamknąc oczy i nie patrzec. Nie mogę. Będę tu mieszkac. Na szczęscie ja i moje bagaze osiadamy na obrzeżach. A tam, znowu domy, domy, domy. Jednak architektura tych domów jest inna. Są węższe i wyższe, jak dwupoziomowe autobusy. Podwórka małe i w wielu przypadkach ogrodzone. Z czasem dostrzegam kolor zieleni i nieba.

Ciekawą sprawą jest, że Amerykanie zdają się kochac przedmioty starociopodobne. Taki jest również design wielu domów i innych budynków. W Chicago jest to łatwo zauważalne. Ponieważ jestem fanką nowoczesnego stylu, klasyczne wnętrza mieszkalne nie robiły na mnie wrażenia. Natomiast fasada wielu domów przypominających zamki, piękne ornamenty na wysokich budynkach biurowych połączone z wysokością szklanych drapaczy chmur poruszyły mnie, wkradły się do serca i odtąd uznałam Chicago za swoje.
Spacerując (tak!) ulicami Wietrznego Miasta nieustannie odnosiłam wrażenie, że Amerykanie, być może, mają kompleks Starej Europy i dlatego oddychają klasyką.
Gromadzą też najpiękniejsze dzieła sztuki z całego świata. Polecam tamtejsze muzea.

W Chicago zauważam dbałośc kobiet o wizerunek zewnętrzny. Głównie, rysuje się przede mną klasyczny styl bizneswoman, co łatwo można wytłumaczyc wielkością i charakterem miasta. Przy Michigan Avenue z łatwością dostrzegłam sklepy najdroższych projektantów dobrze znanych na Starym Kontynencie, a w nich, zaabsorbowane nowinkami ze świata mody, klientki. Piękne, zadbane kobiety. Niemniej, wciąż odnoszę wrażenie, że Europejki ubierają się inaczej. Według mnie, z większą fantazją…

Wszędzie, w miejscach publicznych i w sytuacjach prywatnych spotkanie czy nawet przelotną rozmowę zaczyna się od standardowego: „how are you doing?”. Przyznam, że męczy mnie ta grzecznościowa formuła. Prawdą jest, że Amerykanin, zapytany, zawsze odpowie, że jest ok, all right albo fine. Nawet, kiedy nie jest dobrze. Przetestowałam to wielokrotnie wśród znajomych Amerykanów. Nie oznacza to, że ludzie ci ukrywają przed innymi stan swojego ducha. Po obowiązkowym „all right” szybko przechodzą do tego, co się dzieje naprawdę.

Jest pewna cecha, którą bardzo cenię sobie w tym narodzie. Nazwałabym ją spontaniczną zaczepnością. Na widok atrakcyjnej dziewczyny kierowcy zdecydowanie wprawiają w użycie klaksony. Mężczyźni mijający kobietę na ulicy, w sklepie lub w innych miejscach publicznych bez skrępowania mówią, że jest piękna. Korzystający ze środków komunikacji publicznej nieraz inicjują rozmowy z osobami, których nie znają. Standardem jest wymiana uśmiechów i pozdrowień na ulicy. Bardzo lubię taki styl zachowania się, ponieważ sama mam naturę otwartą i lubię inicjowac rozmowy, nieraz z ludźmi, których nie znam.
Przepadam również za poczuciem humoru Amerykanów oraz bezpośrednim , nazywającym wprost różne zjawiska, sposobem wyrażania się. Czasami może kogoś urazic brak delikatności w słownej ekspresji, częściej jednak śmieszy sam sposób wypowiedzi. Amerykanie nawet trudną sprawę potrafią przedstawic w żartobliwym tonie, co niejednokrotnie mam okazję podziwiac oglądając rewelacyjne programy rozrywkowe i reklamy telewizyjne. Naprawdę, jestem pod wielkim wrażeniem komunikacji słownej amerykańskiego narodu.

zdumienie...

Nie ukrywam, kiedy znalazłam się w USA poraz pierwszy, przeżyłam szok, z którego otrząsnęłam się dopiero po tygodniu.

MILWAUKEE (WISCONSIN) – PRZYSTANEK PIERWSZY.

Miasto ogromne, około milion mieszkańców, parki, centra biznesowe, muzea, sklepy, piękne centrum, autostrady. I paradoksalnie panująca atmosfera spokoju, nieśpiesznego życia. Pierwszy szok dla Polki przyzwyczajonej do wszechobecnych blokowisk – Amerykanie przede wszystkim mieszkają w domach. Wszyscy oglądamy filmy z tamtego kontynentu, znamy dobrze tamtejsze krajobrazy. Nie doświadczysz, jednak, widzu poczucia tej niezwykłej przestrzeni, jaką daje znalezienie się na amerykańskiej ziemi. Pośród tych domów, w sercu natury, która śmiało puka do Twoich drzwi czujesz, że wreszcie oddychasz. Chcesz porozmawiac z szopem praczem, albo przejąc się życiem seksualnym wiewiórek – proszę bardzo! Jesteś zaproszony!

Ciąg dalszy zdumienia… gdzie są biali ludzie? Okazuje się, że mieszkam w mieście zdecydowanie opanowanym przez czarnoskórych i latynoskich kuzynów. Biali, zamożniejsi wynieśli się na obrzeża wielkiego Milwaukee. Różnica w zasobności konta bankowego między rasami zauważalna natychmiastowo. Domy czarnych (i Latyno) są duże, ale nieraz bardzo zaniedbane, podwórka małe, w asfalcie –dziury, śmieci w miejscach publicznych. Domy zamożnych bialych są ogromne, czasem przypominające zamki, ogromne połacie prywatnej ziemi, czyste, zadbane tereny. W domach tych mieszkają - bardzo często , dodam – zaledwie dwie osoby.
Naturalnie, powyższa charakterystyka nacechowana jest ogólnikami i daje wrażenie podzialu istniejącego między żyjącymi tam ludźmi. Rzeczywistośc, wiadomo, jest bardziej zawiła, niż proste schematy opisowe jednej osoby, ale… Myślę, że nie skłamię pisząc, że społeczeństwo amerykańskie wciąż jest podzielone. Mimo demokracji. Mimo pięknych haseł. Mimo względnego pokoju.
Otóż wiem, z opowiadań koleżanki, która mieszka w St. Louis (Missouri), że do dzielnicy, w której Asia mieszka, nie wejdzie żaden czarny. Podobnie, jak żaden bogaty (z reguły biały) nie pojedzie do wschodniej części tego miasta. Ba, tam nawet nie pojedzie policja. Ze względów bezpieczeństwa.
Ja sama, pracując w Milwaukee z pewną Murzynką, dowiaduję się, że mieszka ona w gettcie. Tam, biały, bez wyjątku, po prostu nie ma wstępu.

Rozmawiając z Miejscowymi dowiaduję się, że czarni i Latynosi w porównaniu z Białymi, z reguły, zarabiają mniej i zajmują niższe stanowiska.
W telewizji zauważam kanały osobne dla czarnoskórych i latynoskich widzów.


Jednak, moje pierwsze wrażenia nie ograniczają się tylko do różnic między ludźmi.
Coś, co w mojej perspektywie patrzenia, ewidentnie jednoczy ten naród, to motyw samochodu. Amerykanie, absolutnie nie wyobrażają sobie życia bez czterech kół. Powalająca większośc społeczeństwa dociera gdziekolwiek samochodem. I nie ma znaczenia czy docelowy obiekt oddalony jest od domu, choćby o 500 m. W dobie zdrowego stylu życia, jest to wręcz szokujące! Spróbuj wyciągnąc Amerykanina w jego własnym kraju na spacer. Uda Ci się to wynegocjowac może raz. Dlatego nikogo nie dziwią puste chodniki. Nikogo, poza mną.

Opinie o nadwadze Amerykanów zasłyszane gdzieś przeze mnie, zdecydowanie potwierdziły się. Czasem było mi , niestety, niesmacznie patrzec na kobiety czy mężczyzn mocno podtuszowanych. Może to przez brak ruchu, może przez genetyczne modyfikacje jedzenia, a może przez to, że produkty żywnościowe sprzedawane są w końskich porcjach, często w postaci półproduktów? Dla przykładu, zwykłe mleko sprzedawane jest w galonach (czyli ok. 3, 75 litra).
Kontynuując wątek żywnościowy.. odnoszę wrażenie, że Amerykanie nie szanują jedzenia. Kupują dużo, jedzą dużo i wyrzucają jedzenie na śmietnik w sporych ilościach. Nie doświadczyli prawdziwej biedy i brakuje im perspektywy patrzenia człowieka, który nie ma co włożyć do garnka.
Podobnie jest z innymi sprawami. Amerykanie, w niektórych sytuacjach, nie znają pojęcia „ zaczekaj” i „szanuj” . W każdej chwili mogą zaopatrzyc się w cokolwiek i wymienic starą (w ich kategoriach myślowych) rzecz na nową.
Niestety, ten sposób myślenia obejmuje również sfery osobiste, takie jak związki damsko-męskie, małżeństwo czy przyjaźń. Odnoszę wrażenie, że kiedy wszystko mamy podane na tacy, zatracamy instynkt walki. Jak zwierzęta w zoo. Czy kiedykolwiek zainteresowaliście się behaviorem zwierząt w niewoli? Przyjmują nowy sposób zachowań, niespotykany dotąd na wolności. W przypadku Amerykanów jest to, chorobliwa wręcz, zmiana partnerów życiowych
Dalej, charakterystyczny, według mnie, jest styl ubierania się tamtejszych kobiet i mężczyzn. Amerykanie generalnie kochają luz, brak starania i ułatwianie sobie życia w różnych jego sferach. Niestety, podejście to przekłada się również na wygląd zewnętrzny. Niedbałe fryzury, powyciągane T- shirty, niemodne spodnie i swetry, za duże kurtki i obowiązkowo buty sportowe. Zdaje się, że czas zatrzymał się na wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Taki styl zaobserwowałam zarówno na ulicach, w hipermarketach, jak również prywatnie, w domach amerykańskich.
Zamożniejsze Amerykanki gromadzą, aż do przesady, wszelkiego rodzaju kremy , malowidła i perfumy (koniecznie najdroższych marek).
Amerykańską społecznośc zdecydowanie łączy temat pieniądza i kryzysu finansowego. Oszczędza się na ogrzewaniu zimą, kupuje tańsze paliwo, sprzedaje się domy. Pieniądz jest częstym tematem rozmów i powodem wielu zmartwień. Wciąż jednak obserwuje się zdecydowane bogactwo pewnych środowisk.
Telewizja – to świat, którym żyje przeciętny Amerykanin. Kilkaset kanałów, często wyspecjalizowanych (stacje pogodowe, poświęcone biżuterii, gotowaniu, podróżom, historii, wydarzeniom, filmom) – to podstawowy pakiet przeciętnego użytkownika. Telewizja towarzyszy rozmowom rodzinnym, posiłkom ,porannemu budzeniu się, wieczornemu zasypianiu. Charakterystyczne jest zainteresowane mediów lokalnymi wydarzeniami. Dlatego, standardem jest roztrząsywanie niedoli miejscowego psa przy braku przedstawianych wydarzeń ze świata. Jeśliś głodny wiedzy, widzu, poszukaj kanału CNN. Inaczej utkniesz pomiędzy nagrodą dla zespołu uniwersyteckich koszykarek z sąsiedniego miasta a kolejnym wypadkiem samochodowym na autostradzie. Wiadomości, tzw. światowe (o specjalnej godzinie wieczornej) dotyczą, z reguły, Pana Prezydenta i budżetu.

piątek, 6 listopada 2009

królewska Anka

Jak niektórym z Was wiadomo, mieszkałam w USA.

Byłam w sumie w pięciu stanach – dwa razy po sześc miesięcy, czyli w sumie okrągły rok.

Każdy z wyjazdów był dla mnie, po swojemu, cenny. Oba były inne, ale wspólnie radosno-bolesne i uczyły mnie czegoś ważnego.

W Stanach mogłam zaspokajac głęboka potrzebę własnej niezależności. Niedawno miałam okazję odpowiedziec sobie na pewnych warsztatach, jakie wartości są dla mnie najważniejsze. Spośród podanych gotowców na pierwszym miejscu wybrałam harmonię, a na drugim niezależnośc. Wybrałam te wartości, których w życiu zawsze mi brakowało. Stany dały mi to, o co w Polsce nieraz musiałam walczyc. Mogłam wreszcie decydowac o sobie bez tłumaczenia nikomu motywów moich decyzji, własnych nastrojów czy wydanych na siebie pieniędzy. Mogłam wreszcie wziąć na siebie pełną odpowiedzialnośc i poczuc siłę, którą w Polsce słabo odczuwałam, bo niepotrzebnie chciano mnie zatrzymac przy sobie i nie wierzyłam w siebie z innych powodów. Boże, co za ulga dostac po dupie za własne źle ulokowane uczucia albo czyjeś nieuczciwe zachowanie i uczyc się samodzielnego rozwiązywania tych problemów. Co za trudna, ale ważna lekcja nauki szacunku do samej siebie! Co za ulga móc wydac 400 dolarów na biżuterię, ktorej nigdy nie miałam z 600 zarobionych albo 6 płyt z ulubioną muzyką i słuchac tylko samej siebie i czuc, że właśnie się uszczęśliwiłam bez wyrzutów sumienia! Jakie poczucie siły mi towarzyszyło, kiedy przeprowadzałam się zupełnie w ciemno ze stanu Wisconsin do Illinois. Pojechałam za pracą do Chicago nie znając tam nikogo. Zamieszkałam u Amerykanów i z miejsca zostałam ich ulubienicą, do której szło się..po radę. Albo podróżowałam pociągiem z Connecticut do New York, żeby zwiedzac moje masakrycznie kochane Nagie Miasto! Załatwiałam sprawy w banku, sklepach, na poczcie, w muzeum, jadąc taksówką czy autobusem (czasem jako jedyna biała pośród morza czarnoskórych). I co piękne, przyjaźniłam się. Poznawałam swoim zwyczajem migusiem ludzi różnych ras i czułam, że będąc tam sama nie byłam samotna. A na koniec, to był taki kop do poczucia się piękną, że do tej pory zbieram tego owoce:).
W USA nie mogłam opędzic się od adorujących mnie mężczyzn i teraz dostrzegam męskie oniemienia również w Polsce. Cały bajer w tym, że wreszcie i ja dostrzegłam dar, jakim jestem i nie chowam przed sobą, i innymi głowy w kołnierz. Patrzę i widzę:).

Naturalnie, przemiany to przebiegający w czasie długi proces, który trwa już od dawna i zaczął się w Polsce. Ale USA to był skok o dziesięć kroków do przodu. Mimo, że było mi tam nieraz bardzo trudno, samotnie, boleśnie i płaczliwie... nigdy nie pożałowałam tego czasu. Za tamtą cenę warto było poczuc się fajną, pewniejszą siebie, pełną poczucia humoru, silniejszą Anką.