czwartek, 12 listopada 2009

Niujork, Niujork!!!

NOWY YORK – PRZYSTANEK PIĄTY.


Miasto, które nigdy nie śpi. Wielkie Jabłko. Betonowa Dżungla. Nagie Miasto. Stolica świata. Empire City. Gotham City. Noo Yawk. Tygiel kultur. Zoo York. Najwspanialsze miasto świata.

Które miasto doczekało się tylu określeń?

Ja sama pieszczotliwie piszę: Niujork.

Niektórzy mówią o 51 stanie Ameryki. I, poniekąd, mają rację. Nie spotkałam nigdzie tak osobnej kultury, skrawku ziemi na jankeskiej przestrzeni zwanej USA. Niezależnie od autorki książki o NYC, którą aktualnie czytam, stwierdziłam (zgodnie z Nią), że Big Apple, jest.. jakby, europejskie. Kiedy, poraz pierwszy, wysiadłam z pociągu North Metro rozpoczynającego swą trasę w New Haven (CT), dostrzegłam upragnione wysokie szklano – klasyczne budynki (przypominające nieco architekturę Chicago), a zaraz potem ludzi, których wygląd zatkał mi duszę. Szczupli, zadbani, jakby z pokazu mody sygnowanej dwiema literami: H&M. Tego się nie spodziewałam! Wprawdzie uprzedzano mnie, że w Nowym Yorku dba się o wygląd, ale… czy mogłam w to uwierzyc, skoro Amerykanie mają inny sposób na kreowanie wizerunku? Mieszkając w Derby, w stanie Connecticut, czułam się absolutnie najpiękniejszą kobietą w mieście. I nie wynikało to z nadmuchanej próżności (choc, to prawda, podoba mi się moje odbicie w lustrze), ale z rażącej niemal różnicy między moim sposobem ubierania się, a stylem amerykańskich kobiet. Róznica ta, chyba, sprawiała, że nie było dnia, żeby nie zaczepiło mnie kilku mężczyzn: wzrokiem, odwróceniem się, zatrzymaniem samochodu i nagabywaniem, trukaniem klaksonami, komentarzami w stylu you’re beautiful czy you’re hot. Naturalnie, będąc pod wpływem tylu komplementów i własnych przemyśleń, czułam się piękna. Będąc, natomiast, w Nowym Yorku, początkowo czułam, że sama odstaję od atrakcyjnie, stylowo i z nutą zadziorności ubranych kobiet oraz mężczyzn :).

W Nowym Yorku o ból głowy może przyprawic jazda samochodem. Tu uprawia się europejskie chodzenie (w tempie szybkomiejskim), zamawia żółtą taksówkę albo jeździ metrem. Ostatecznie, można przejechac się autobusem, ale żeby stac w gigantycznym korku i płacic niemałe pieniądze za własne paliwo? Nie ma mowy! Cała Ameryka, z wyjątkiem Betonowej Dżunglii, traktuje samochód jako dodatkową parę nóg, bez której człowiek czuje się niepełnosprawny. W Nowym Yorku to nie grzech nie posiadac prawa jazdy. To przepustka do lżejszego życia.
Amerykanie lubują się również, jak wspomniałam we wcześniejszym blogu, w hipermarketach. W Nowym Yorku wciąż królują niesieciowe sklepy, sklepiki i na próżno szukac tam Wal*Mart’u. Przeczytałam tylko, że gdzieś, w biedniejszych rejonach Brooklynu i innej dzielnicy można doszukac się wielkich marketów. Traktuję to, jednak, jako wyjątki potwierdzające regułę. Nowy York to inny świat, nawet dla samych Amerykanów, których - marszobiegnących z aparatami i amerykańskim stylem ubierania się na ulicach Nagiego Miasta – łatwo jest rozpoznac.

A jednak, nawet dla mnie Europejki było coś w tym mieście osobliwego, szczególnego, nie należącego ani do kultury europejskiej, ani amerykańskiej. Coś, co nawet myślą, trudno jest uchwycic, nazwac i uzasadnic, dlaczego Nowy York jest taki szczególny, niezwykły, doprowadzający mnie do wzruszenia i jak narkotyk pociągający mnie. Wróciwszy właśnie do Polski nie przestaję myślec o nim. Czuje, jak wzywa mnie wizja czegoś nie określonego, pomieszanie bohemy artystycznej, betonu, szkła, wody Hudson River, przyrody Central Park, neonów Broadway Ave, ciemności i wysokości Wall Street, sklepików Brooklynu, muzyki ulicznej, tańców, spontanicznych zachowań, braku krępacji, języka, który z niewiadomych powodów kocham i czuję, że mam się go uczyc, bo będzie mi potrzebny w mojej życiowej podróży, pośpiechu, spokoju, kawy, programów rozrywkowych i homilii w Cathedral of Saint Patrick. Nie umiem, nawet sobie, odpowiedziec na pytanie, dlaczego kocham Nowy York. Najdroższe miasto świata, które wielu doprowadziło do ruiny. A jednak mnie urzekło. Będąc tam samą nie czułam się samotna. Będąc z małego miasta oddychałam patrząc na wysokie drapacze chmur. Nie poznawałam sama siebie. Kiedy, poraz pierwszy zobaczyłam Chicago (IL), było mi źle na myśl, że miałam tam zamieszkac. Chciałam spokoju Milwaukee (WI). Nowy York zawładnął moim sercem już w pierwszych sekundach i z każdą wizytą wciągał coraz bardziej.
Miasto, które nigdy nie śpi.
Zawsze w ruchu.
Mój narkotyk.

Niezmiennie, urzeka mnie amerykańska spontanicznośc i brak skrępowania w zachowaniu. W Big Apple nie mogłam oderwac oczu od ulicznych muzyków, break dansowców czy chwilowych obywateli Central Park, gdzie mogłam podziwiac tańczących brazylijską capoeirę czy właścicieli bosych stóp na gorącym asfalcie kołyszących biodrami w rytm czarnej muzyki, jeżdżących na wrotkach albo śpiewających jazzowarholowopodobną pieśń o braterstwie.

Tu również poruszała mnie niezwykła mieszanka kulturowa, wydawałoby się inna, nawet od mieszanki amerykańskiej, w której trudno przecież spotkac prawdziwego Amerykanina. Wiadomo, że takimi są tylko Indianie. Miałam wrażenie, że w Naked City (NY) cały świat umieścił swoich reprezentantów z różnych regionów, którzy wspólnie kształtują dynamiczną, nową, małą planetę, inną od starych kolebek. Niepodobna było się tam nie poczuc, jak u siebie, bo towarzyszyło mi przekonanie, że to miasto należy do wszystkich, jest własnością całego globu. Cudowne uczucie! Świetne jest też to, że w mgnieniu pędzących minut z małej Polski na Brooklynie mogę przenieśc się do małych Włoch na Manhattanie lub gdziekolwiek, i wciąż jestem u siebie, w mieście.

Wspominając Nowy York, myślę, że tam, jakby nie liczy się wspólnota krwi, ale wolnego wyboru. Rodziną stają się inni mieszkańcy miasta, bo ta, prawdziwa nieraz zostaje gdzieś na innym kontynencie.
To w Wielkim Jabłku, gdzie nawet starsi ludzie wyglądają młodo, pokochałam sztukę współczesną. W starej Europie będąc fascynatką niemłodego już (choc i nie podeszłego wiekiem) Imresjonizmu, stałam się fanką młodej kreacji, kilku kresek, ubogiej palety barw i buńczucznych tematów. Wyjątek uczyniłam tylko dla modnej Kahlo bazującej na sztuce renesansowych Włoch, pre – kolumbijskiej i meksykańskiej. Szczególny stosunek do Fridy związany jest jednak z moim wewnętrznym katalogiem myśli i przeżyc, a nie z miłością do sztuki ludowej in general.
Gdziekolwiek poszłam (a jakże!) unosił się nad miastem duch artystycznego tworzenia. A może tylko nade mną? Czułam, że moja niematematyczna dusza rozkwita, chłonie, śmieje się i zainspirowana Muzami nerwowo drga w poszukiwaniu rozwoju. Nawet Dystrykt Finansowy na południowym Manhattanie z programową Wall Street stanowił dla mnie bodziec do twórczego mielenia. Ach, gdybym mogła namalowac to, co działo się w mojej głowie albo zapisac w nutach melodię skazanego na przewlekłą nowojorkozę. Z braku umiejętności, wybrałam pisanie o swojej nowej fascynacji, które oprócz udziału w przygodzie gry słownej, umacniało we mnie słabośc do Wielkiego Jabłka.


Nie żegnałam się z Nowym Yorkiem. Powiedziałam mu: „ do widzenia”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz