czwartek, 12 listopada 2009

jak ja lubię te zaczepki...

CHICAGO (ILLINOIS) – DRUGI PRZYSTANEK.

Miasto olbrzymie i hałaśliwe. W porównaniu z Milwaukee uderza mnie wszechobecna szarośc. Szare, wysokie budynki. Zatłoczone ulice. Wrażenie ciasnoty. Na początku mam ochotę uciekac z tego tyglu. Zamknąc oczy i nie patrzec. Nie mogę. Będę tu mieszkac. Na szczęscie ja i moje bagaze osiadamy na obrzeżach. A tam, znowu domy, domy, domy. Jednak architektura tych domów jest inna. Są węższe i wyższe, jak dwupoziomowe autobusy. Podwórka małe i w wielu przypadkach ogrodzone. Z czasem dostrzegam kolor zieleni i nieba.

Ciekawą sprawą jest, że Amerykanie zdają się kochac przedmioty starociopodobne. Taki jest również design wielu domów i innych budynków. W Chicago jest to łatwo zauważalne. Ponieważ jestem fanką nowoczesnego stylu, klasyczne wnętrza mieszkalne nie robiły na mnie wrażenia. Natomiast fasada wielu domów przypominających zamki, piękne ornamenty na wysokich budynkach biurowych połączone z wysokością szklanych drapaczy chmur poruszyły mnie, wkradły się do serca i odtąd uznałam Chicago za swoje.
Spacerując (tak!) ulicami Wietrznego Miasta nieustannie odnosiłam wrażenie, że Amerykanie, być może, mają kompleks Starej Europy i dlatego oddychają klasyką.
Gromadzą też najpiękniejsze dzieła sztuki z całego świata. Polecam tamtejsze muzea.

W Chicago zauważam dbałośc kobiet o wizerunek zewnętrzny. Głównie, rysuje się przede mną klasyczny styl bizneswoman, co łatwo można wytłumaczyc wielkością i charakterem miasta. Przy Michigan Avenue z łatwością dostrzegłam sklepy najdroższych projektantów dobrze znanych na Starym Kontynencie, a w nich, zaabsorbowane nowinkami ze świata mody, klientki. Piękne, zadbane kobiety. Niemniej, wciąż odnoszę wrażenie, że Europejki ubierają się inaczej. Według mnie, z większą fantazją…

Wszędzie, w miejscach publicznych i w sytuacjach prywatnych spotkanie czy nawet przelotną rozmowę zaczyna się od standardowego: „how are you doing?”. Przyznam, że męczy mnie ta grzecznościowa formuła. Prawdą jest, że Amerykanin, zapytany, zawsze odpowie, że jest ok, all right albo fine. Nawet, kiedy nie jest dobrze. Przetestowałam to wielokrotnie wśród znajomych Amerykanów. Nie oznacza to, że ludzie ci ukrywają przed innymi stan swojego ducha. Po obowiązkowym „all right” szybko przechodzą do tego, co się dzieje naprawdę.

Jest pewna cecha, którą bardzo cenię sobie w tym narodzie. Nazwałabym ją spontaniczną zaczepnością. Na widok atrakcyjnej dziewczyny kierowcy zdecydowanie wprawiają w użycie klaksony. Mężczyźni mijający kobietę na ulicy, w sklepie lub w innych miejscach publicznych bez skrępowania mówią, że jest piękna. Korzystający ze środków komunikacji publicznej nieraz inicjują rozmowy z osobami, których nie znają. Standardem jest wymiana uśmiechów i pozdrowień na ulicy. Bardzo lubię taki styl zachowania się, ponieważ sama mam naturę otwartą i lubię inicjowac rozmowy, nieraz z ludźmi, których nie znam.
Przepadam również za poczuciem humoru Amerykanów oraz bezpośrednim , nazywającym wprost różne zjawiska, sposobem wyrażania się. Czasami może kogoś urazic brak delikatności w słownej ekspresji, częściej jednak śmieszy sam sposób wypowiedzi. Amerykanie nawet trudną sprawę potrafią przedstawic w żartobliwym tonie, co niejednokrotnie mam okazję podziwiac oglądając rewelacyjne programy rozrywkowe i reklamy telewizyjne. Naprawdę, jestem pod wielkim wrażeniem komunikacji słownej amerykańskiego narodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz