piątek, 22 listopada 2013

Popatrzcie, oto Jezus! Czyż nie jest piękny?

Niczego poważnego z mojego życia nie rozumiem poza coraz większym upewnianiem się, że jestem coraz głębiej w sobie i że to sprawa Boża. Gdyby pomyśleć na sposób pobożny, to Bóg daje mi poznać, jak jest blisko, że jest ciepły i ….dalej nie umiem opowiedzieć.

A gdyby pomyśleć na sposób kontemplatywny, to jest On i ja.

Tajemnica.

Jak wspomniałam jestem dzieckiem Bożym i ON prowadzi mnie coraz bardziej w kierunku dziecięctwa.

Moje życie rozsypało się i choć jestem w kryzysie, zauważam Czułość Serca.

Był czas, że w kółko trafiałam na fragmenty Ewangelii o dzieciach. Zastanawiałam się, czy chodzi o to, żebym nadal pracowała z dziećmi. Jak zauważam, po części może o to chodzić. Obecność dzieci uzdrawia moje zranienia, uczy mądrości, wprowadza w radość i świeżość patrzenia. Dzieci są stale obecne w moim życiu. Ostatnio zrozumiałam również, że Pan Bóg zaprasza mnie ponadto, abym przebywając z dziećmi uczyła się na nowo mojej szczególnej drogi powołania – dziecięctwa.
Zanim jednak do tego doszło, długo zmagałam się z tym. Mój kierownik duchowy poznając mnie, moją drogę i te „przypadkowe” czytania Ewangeliczne mówił o Bożej zachęcie, abym te czytania odnosiła do siebie.

Następnie w imię posłuszeństwa nakazał mi przyjąć DAR DZIECIĘCTWA.

Ale co tam! Ja przecież wiedziałam lepiej, czyż nie?

Dopiero w Szczecinie dotarło, że Jezus mówiąc "pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie" zwracał się do mnie.

Otóż zaczęłam regularnie jeździć tam na kurs psychoterapii chrześcijańskiej. Pisanie o tym, co tam się dzieje to integralna z tematem sprawa, jednak nie mogę o tym pisać szczegółowo. Ograniczę się zatem do pewnej nocy, który miał miejsce chwilę po moim pięknym poranku z nieznajomą panią, u której w samochodzie zostawiłam telefon.

W Szczecinie doświadczyłam czegoś, co mam nadzieję długo pamiętać jako szczególny znak Obecności Bożej.
Najpierw zamieszkałam w Domu Rekolekcyjnym św. Józefa. Jak wspomniałam w innym poście, ta relacja jest żywa i nieuporządkowana. To jedyny święty, którego bardzo nie lubiłam, a jednak stał się kimś kogo bardzo potrzebowałam i On sam pokazał mi w jaki sposób mielibyśmy się we dwoje układać, żebym ja spełniała głębokie potrzeby swojego serca zamiast rzucać focha o ścianę, bo nie załatwił mi męża czy pracy. Kiedy Józio zwierzył mi się, o co Józiowi chodzi, a co zawiera się w tym, o co mnie naprawdę chodzi, moje serce uspokoiło się.
A Józio nazwał sprawę po imieniu i krótko – Ty ojca potrzebujesz, nie męża. Na to ja do niego – zostań więc szybko moim tatą, żebym nie skamlała tu i urazy do Ciebie nie podsycała.

Został natychmiast.
Zamieszkałam w Jego domu.

W grupie naszej szczecińskiej jest na dobitkę siostra józefitka :)

Mówiłam, że zaczęłam też wchodzić w znajomość z Faustyną? W grupie jest kolejna siostra, której zgromadzenie założył ks. Sopoćko – spowiednik św. Faustyny.

Robi się ciekawie. Se myślę. Znajomi święci są tu ze mną.


W Domu św. Józefa na stołówce obok naszej grupy kursantów jedzą sobie posiłki franciszkanin z dziewczynami różańcowymi. Dziewczyny mają tak na oko ok. 50-60 lat, ale co tam, młode są na pewno, a ja widzę franciszkanina. Robi się gęsta atmosfera, bo Franciszek był moim pierwszym najukochańszym świętym, relacja po latach odnawia się, mamy się świetnie, kochamy mocno i Franciszek to mój starszy brat – tak układa się nasza więź.
Co to znaczy dla Anny Laskowskiej? To znaczy, że moi bliscy święci przyszli mnie odwiedzić i ja już wiem, co Oni mają mi do zakomunikowania.

Okazuje się natomiast, że wiem guzik, bo za mało. To że Pan Bóg się właśnie do mnie czule uśmiechnął, to pojęło moje serce i cieszy się.
Ale to, że Pan Bóg zamierza ze mną zatańczyć pewnej nocy, no, to kto by się spodziewał...

Nasza grupa kursantów skończyła właśnie zajęcia, a ja wyszłam z ludźmi na szczeciński spacer. Szczegół, że jak pisałam w innym poście byłam nabuzowana i nosiłam w sobie wiele złości, której źródła nie umiałam odnaleźć, dlatego było mi ze sobą bardzo trudno. Uznałam, że czas odłączyć się od ludzi i spacer przedłużyłam. Noc już była, a ja gniewnym, choć spragnionym głosem wołam: „Wyprowadź mnie, Boże!!!Wyprowadź!!”


Wracam ze spaceru z poczuciem nie ukojenia i z wewnętrznym wyciem.
Na dworze jest kilka znajomych już osób, w tym pewna kobieta, z którą jest nam poniekąd blisko ze sobą i ni stad ni zowąd proponuje, żebyśmy wpadły na chwilę do kaplicy, która jest na zewnątrz naszego budynku mieszkalnego.

Wchodzimy tam we dwie. A w środku są wspomniane wcześniej i wciąż młode dziewczyny różańcowe, które głośno modlą się Różańcem.
Ja wolałam sobie pobyć inaczej, więc moje usta milczą.
Siedzimy już jakiś czas, kiedy nagle wchodzi franciszkanin i zaczyna przygotowywać ołtarz do nocnej Mszy Świętej.
Zostajemy?
Zostajemy.

o. Paweł od razu zionie Duchem i zapowiada, że Ewangelie wybierze Bóg, dlatego po ludzku patrząc wybór pada na chybił trafił.

Następuje kazanie. Kazanie, które odnosi się do Ewangelii trwa może 40 min., może dłużej.
Dotyczy dziecięctwa Bożego, drogi, którą Jezus przygotował dla dwóch kobiet – jedną z nich dziewczyny i o.franciszkanin znali, a rozpoczęto po Jej śmierci zbieranie dokumentów ku przyszłej beatyfikacji (nie pamiętam, niestety, nazwiska) oraz Sługi Bożej s. Marii Konsolaty Betrone.

Czy się przesłyszałam? Dziecięctwa Bożego?

40 min. o dziecięctwie Bożym. Słowa spływają do mnie...Spływały, kiedy Jezus rozmawiał z s. Konsolatą o maleńkiej drodze miłości. O tej drodze mówi o. franciszkanin.
Następnie gromadzimy się blisko ołtarza. Tak blisko..
Ojciec cieszy się, dziękuje Bogu za obecność dwóch nadejszłych przypadkiem dziewczyn – mojej koleżanki i mnie (przypadek – ukryty i zaplanowany przez Boga moment/św. Teresa z Avila).

Ojciec tłumaczy ponadto, co właśnie dzieje się w czasie Eucharystii.

Co oznacza Ofiarowanie. Czemu ten moment jest taki szczególny.
Teraz wszystko oddajemy Chrystusowi, nawet największy ból, a On wszystko odda nam za chwilę z powrotem przebóstwione.
Nie ma ucieczki od bólu. Są zmartchwychwstałe rany.

Komunia.
Ze wstydem nie mogę przyjąć Ciała i Krwi.

Myślę sobie: „ w co Ty mnie wpakowałeś, Boże!
Co za lipa, że jest nas tak mało, wszystkie jesteśmy tu blisko Ciebie i siebie,a zaraz wyjdzie szydło, że ja jedyna nie przyjmę Ciebie.” Skomentuję uczciwie, że nie dopada mnie ból oddalenia od Boga, ale kasuje wstyd ludzki, że będzie obciach.

O. franciszkanin podchodzi do każdej z nas i zanim nakarmi, długo błogosławi.
Do jednej z kobiet podchodzi i pyta – kochasz Chrystusa? Ona – tak, kocham. On, jakby nie dosłyszał czy nie będąc pewnym, pyta po raz kolejny – ale czy kochasz Go?
TAK, JEZU, KOCHAM CIĘ CAŁYM SERCEM - Ona wyrywa z głębi.
CIAŁO I KREW CHRYSTUSA – karmi On.
AMEN – rzecze Ona.


Wreszcie przychodzi kolej na mnie: „Ja nie mogę”, mówię.
„Poczekaj”, mówi On.

Karmi dziewczynę po mnie i wraca do mnie mówiąc: otrzymasz Jezusa duchowo.

I modli się nade mną kładąc swoje dłonie na moją głowę: Jezu, daj Jej oczy Maryi. Daj Jej Siebie. Przyjdź do Niej.

PRZYCHODZI.

Jestem....trudno wytłumaczyć....w Obecności Bożej...


Zachodzi u mnie proces kołowacenia i zachwytu.
„Co mi teraz dajesz, Boże? Czy to jest Twoja odpowiedź na mój krzyk niepokoju i wołanie o Ciebie?!
Czy wyprowadzasz mnie właśnie?!”


Zbliża się północ.
Przychodzi mi do głowy kosmiczna myśl, że chcę się wyspowiadać. Teraz.
Zaraz dopada mnie lęk.
O tej porze? Zwariowałaś, dziewczyno? Jesteś nieprzygotowana itd. itp..

Tak, wymówkoza, odzywa się.
Odsuwam myśl o spowiedzi.

Msza kończy się. Ja nadal jestem wytrącona zaskoczeniem sytuacyjnym.
Franciszkanin zapowiada całonocne czuwanie przy Najświętszym Sakramencie i ustala z dziewczynami różańcowymi dyżury.
Nagle informuje nas, że za chwile będzie nas błogosławił purifikaterzem, który ma coś wspólnego z Krzyżem, na którym umarł Chrystus i został właśnie przywieziony z Jerozolimy.

A zatem jazda duchowa nadal trwa.
Po kolei zaczyna kłaść na twarzach klęczących kobiet ten biały materiał, a One będąc błogosławione nim, padają na podłogę jak muchy...zaśnięcie w Duchu Świętym.

Ja zapadam w lekką panikę. Boję się utraty kontroli nad sobą.
Ale chcę, żeby nade mną się modlić. Dlatego podchodzę, klękam i mówię: boję się, niech się ojciec tak modli, żebym tu nie padła.

Na to On, może lekko rozbawiony, a w każdym razie uśmiechnięty, odpowiada: Duch Święty zna Twoje lęki i rozumie je, dlatego niczego nie zrobi wbrew Tobie. Ty bądź JEGO DZIECKIEM.

Odpływam z tym, co właśnie powiedział. Odparowuję: ale mi ojciec powiedział, trafił ksiądz w sedno!

Po czym następuje piękna modlitwa nade mną, której słodkie słowa są wciąż we mnie. Kiedy ojciec zdejmuje z mojej twarzy puryfikaterz, a ja wstaję, On z wnętrza siebie do wnętrza kaplicy i do patrzących kobiet woła wskazując na mnie – popatrzcie, oto Jezus! Czyż nie jest piękny?



CDN.

:)


piątek, 25 października 2013

Czy mogę panią podwieźć?

Dwa tygodnie temu chodziłam nabuzowana niezrozumiała dla mnie agresją. Miałam ochotę dać komuś w paszczę. Niemal cokolwiek, co działo się wokół, zostało zinterpretowane jako przeszkoda, która służy temu, aby mnie ograniczać i aby mnie wkurzyć. Ów stan był stale zaogniany poprzez pośpiech, niewyspanie i bycie nieustannie w drodze bez chwili na głęboki odpoczynek. Bardzo nie lubię tych momentów, kiedy sama siebie zaganiam w kozi róg nadmiarem różnych aktywności. Mam ku temu tendencję, a potem padam na pysk.
Wołałam do Boga: „Wyprowadź mnie. Ciasno mi w mojej duszy. Wyprowadź mnie...ku wolności, przestrzeni. Czegokolwiek potrzebuję, a o czym Ty, Boże, wiesz, tam mnie wyprowadź. Wyprowadź mnie, Boże!!!!”


Po czym wracałam do mojego pośpiechu, zmęczenia bez odczucia ulgi złorzecząc pod nosem, jak mnie wszystko na tym świecie wkurza (Nie, nie cierpię na napięcia przedmiesiączkowe. Wiedziałam, że był jakiś powód. Ale co?).

W czwartek spieszyłam się na pociąg i już wiedziałam, że się spóźnię. Po co tak opóźniałam swoje wyjście? Nie można było wyjść wcześniej? Szłam szybko tracąc nadzieję, że zdążę.

Nagle w moją stronę podjechał samochód. Za kierownicą siedziała kobieta i zapytała, czy może mnie podwieźć. Naturalnie zgodziłam się, widząc że z tej pani płynie serdeczność, a mnie zależy na dotarciu do pociągu.

„Wielkie dzięki za podwózkę” - mówię - „Anioł Stróż czuwa nade mną!

Na to pani odpowiada: „Ooo, a wczoraj było Aniołów Stróżów!”

Widzę, że pani jest w temacie :).

„ No, to teraz nie pozostaje mi nic innego, jak podać dobro dalej” mówię próbując się jakoś wygodnie usadowić.

„Tak, tak, koniecznie! Bardzo proszę!” rzecze pani, a ja wypalam od razu jak zachwycone czymś dziecko: „To będzie Dziesiątka za panią :)”.

Pani spojrzała na mnie nierozumiejącym wzrokiem i szybko orientuję się, że nie wie, że mówię o Różańcu. Szybko wyjaśniam, jednak nie czuję, że nadajemy na tych samych falach. Zaczynam się więc intrygować, skąd pani wie o liturgicznym wspomnieniu Aniołów Świętych, a zdaje się funkcjonować w innym rejonie duchowości, niż ja. Tak mi się przynajmniej po szybkim wyczuciu sytuacji wydaje.

Nic to, jedziemy dalej i za chwilę ociekająca jeszcze nutą pośpiechu i wyrzutu do siebie za opieszałość przy wyjściu z domu, wysiadam z samochodu.

Jeszcze przy moim wyjściu pani powtarza: „koniecznie, proszę, podać dobro dalej” i znika dokądś jadąc.

Odruchowo chcę sprawdzić godzinę w moim telefonie, tym bardziej, że wiem, że za chwilę mam pociąg.

Nie ma go jednak w mojej kieszeni płaszcza. Szukam dalej. Nie ma w drugiej kieszeni, ani w torbie, ..ani nigdzie.

Cholera, zostawiłam go w samochodzie!

Jak to możliwe?! Przecież nigdzie mi nie spadł. Słyszałabym.

Przypominam sobie, że wsiadając do samochodu trzymałam telefon w ręce.
A zatem musiałam go położyć na sobie i zapomnieć o nim.

Teraz zalała mnie fala złości do siebie. Coś takiego mnie się po prostu nie zdarza! Jak miałabym ten telefon teraz odzyskać? A czekało mnie załatwianie wyjazdu do Szczecina i wieczorna sesja coachingowa, na którą potrzeba było się telefonicznie umawiać, i umówienia z rodziną, i...

Eh, odczułam tę stratę.

Druga część mnie zaczęła usprawiedliwiać tę nieprzytomność chroniąc w ten sposób moje dobre spojrzenie na siebie: każdemu może się zdarzyć zguba telefonu. Zwłaszcza temu, kto jest bardzo zmęczony i od tygodnia żyje czymś nieznanym wkurzony.

Jechałam więc pociągiem lekko osłupiała sytuacją i stwierdziłam, że po prostu zacznę się modlić. Naturalnie miałam w sobie pragnienie odzyskania telefonu i o to zaczęłam prosić, ale czułam, że najlepiej jest teraz wypełnić swoją obietnicę, którą złożyłam w samochodzie i machnąć Dziesiątkę za panią. Po prostu za Nią i Jej sprawy.

No, to machnęłam i wciąż nie dowierzałam, że straciłam telefon.

Najwyraźniej jednak odzyskiwałam przytomność umysłu, skoro przyszło mi na myśl, żeby na swój telefon zadzwonić.

Dość powiedzieć, że złapanie kontaktu z własnym telefonem zajęło mi cały dzień.
Ten dzień był mocno napięty, ale dzięki pomocy mojej bratówki Magdy i koleżanki Agi zakończył się pomyślnie.
W nocy po całodziennej bieganinie udało się wreszcie skontaktować z kobietą z samochodu. Przede wszystkim jednak zobaczyłam, jak bezcenne jest ludzkie wsparcie. Nawet, jeśli – z perspektywy czasu - zostało wykonane kilka zbędnych ruchów podyktowanych moim zdenerwowaniem – to jednak były to kroki wykonane razem. To była wspólna droga. I potężne dla mnie wsparcie!

Dzięki, Madziu!
Dzięki, Aguś! :)


A następnego dnia wylądowałam na porannej kawie u pani z samochodu :)
Okazało się, że jesteśmy sąsiadkami i stało się to pretekstem do spędzenia wspólnie przemiłego czasu. Poznałam członków Jej rodziny i razem pojechaliśmy do okolicznego przedszkola, żeby zawieźć tam dzieci. W przeddzień dzieci obchodziły w katolickim przedszkolu święto Aniołów Stróżów i stąd ich serdeczna mama o tym dniu wiedziała.
Poznałam ponadto, w jak pięknych okolicach mieszkam i dowiedziałam się, gdzie jest fantastyczne miejsce do grillowania.
Co najważniejsze jednak, doświadczyłam niezwykłej rozmowy przy stole, po której obie z panią miałyśmy wrażenie, że przydarzyła się nam jakaś niepowtarzalna i niezwykła chwila.
Coś się stało między nami i wiem, że tam był Bóg.

Pełna radości, niemal szczęścia i zachwytu nad tą chwilą w spokoju serca pojechałam do Szczecina, gdzie czekała na mnie prawdziwa Niespodzianka.
Śniadanie u sąsiadki stanowiło jej przedsmak.


niedziela, 20 października 2013

Nawet woda z najmniejszej rzeki wpadnie kiedyś do morza...



Przenikają się we mnie dwie rzeczywistości – pragnienie wielkości i natura maleńkości. Czasami chcę być gdzieś bardzo głęboko, daleko, szeroko i przekraczać wszystko to, kim jestem. Stąd czasami moje różne śmiałe marzenia. Moja natura zaś non stop uświadamia mi, że należę do osób, które są bardzo małe. Stąd czasami moje marzenia o prostocie, ciszy, kontemplacji i patrzeniu w Słońce. Nie szkodziło mi w przeszłości łączyć marzeń o wielkiej scenie i zwykłym życiu przeplatanym drzewami, trawą, śpiewem ptaków.
Moje życie tajemniczo układa się tak, że coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem mikroskopijna i że nie potrafię uprawiać końskich galopów, a jedynie żabie skoki, w dodatku z przerwami na odpoczynek w cieniu. Dobrze wychodzą mi małe proste sprawy, a mizernie te poważniejsze. Jest to źródłem niepogodzenia dla mnie, a jednocześnie przeczuciem, że w tej małości kryje się...wielkość mojego powołania. Jeszcze nie wiem, na czym to miałoby polegać i jeszcze wybucham buntem. Ale coraz wyraźniej odkrywam, że w tej drobinie mojego sposobu istnienia jest jakiś niewytłumaczalny sens. Potwierdzeniem tego jest moja zażyła miłość do „małych” świętych: św. Franciszka z Asyżu, św. Tereski od Dzieciątka Jezus, powoli rodzące się przywiązanie do św. Faustyny i nieuporządkowana oraz żywa znajomość z mężczyzną, któremu po ludzku wiele się nie udało, chociaż z perspektywy chrześcijańskiej, wiemy, że kopnął Go niebywały zaszczyt – ze św. Józefem.
Jak zauważycie – intelektualizmem wśród tych świętych nie pachnie,a raczej można wytrzeć sobie czoło o głębię serca, która wyraża się w prostym życiu.
Jednak czy prostota serca jest prosta? Bynajmniej!
A czy proste życie jest proste? A skądże!
Spróbowałbyś, Czytelniku, żyć tak zwyczajnie, jak oni i zobaczysz, że bycie małym jest heroicznie trudne.
Od lat noszę przeczucie, że jestem powołana do takiej małej drogi i od lat zmagam się z doświadczeniem siebie, jako niemożliwie kruchej i boleśnie ciosanej z wielkich marzeń (tak, wciąż mam marzenia o własnej światowej wielkości, milionach podziwiających mnie ludzi i opieraniu się
na własnej sile). Zmagam się z wewnętrznym konfliktem i z przerażeniem czasem obserwuję, że na nic to, co moje, że tak naprawdę coraz bliżej mi do dziecka. Celowo napisałam „z przerażeniem”. Tak, być dla mnie totalnie zależną, jak dziecko, jest heroicznie trudne. Z powodów doświadczeń i z powodu własnych przekonań na temat zależności.

Otrzymałam niezwykle trudną drogę, sama ją dodatkowo komplikuję, a Bóg stale, jakby uparcie wprowadza mnie w ciemności zaufania powiększając moją zależność od Niego. Brak zaufania i pycha są moimi bastionami opierania się Bogu w przeżywaniu siebie jako dziecka, a On i tak dotyka mnie na tak różne, zaskakujące czasem sposoby sprawiając że „nie mam wyboru”, „muszę” trzymać się Go blisko, jak ślepy swojej laski.

Po co o tym wszystkim piszę?
Dwa tygodnie temu przeżyłam Bożą Rękę na sobie, która rozwiała moje wątpliwości potwierdzając dobitnie, że jestem z rodu maluczkich i większa nie będę. Oprócz upokorzeń mojej pychy, których doświadczam na co dzień dołączyły owe dwa tygodnie temu piękne, słodkie i czułe momenty zapewnienia o Bożym Spojrzeniu na mnie. Takich momentów otrzymuję wiele, jednak dwa tygodnie temu Bóg poprzez wydarzenia i ludzi jasno potwierdził Swój program życia dla mnie i choć nie umiem nim żyć, to wiem już, bez cienia wątpliwości, że bycie niewielkim jest dla mnie, a to że tak bardzo mi blisko do „małych” świętych, z tej drogi spójnie wynika. Wkrótce napiszę o moich przygodach.

Być może ktoś z Was odnajdzie się na małej drodze...


czwartek, 20 czerwca 2013

No co? Nie dam rady, skoro ON wierzy we mnie?

Wczoraj obudziłam się z obezwładniającym lękiem, poczuciem bycia opuszczoną, i poczuciem, że nie dam rady sobie z moim obecnym życiem, jego wyzwaniom i moim pomalutku spełniającym się marzeniom, że będę musiała robić to, czego nie chcę, żeby zarobić pieniądze albo, że umrę z głodu. I że nie wydam w swoim życiu wielu dobrych owoców, które chcę wydobywać z ludzi.

Było to nie do zniesienia.

Czułam się zbyt słaba i niezdolna do jakiegokolwiek działania. Zwaliły się na mnie zastępy...

Szybko, w jakiejś nieskoordynowanej reakcji na ten trudny stan zaczęłam zagadywać siebie zalewem treści z Internetu. To była zwykła ucieczka, próba zagłuszenia. Jednocześnie wołałam do Boga, żeby mi pomógł.

Nic nie pomagało. Chciało mi się płakać.

Teraz rozumiem, że moja potrzeba bycia "zagadaną" była słuszna, właściwa.

Szukałam jednak słów w niewłaściwym miejscu.

Po dwóch rozpaczliwych godzinach sięgnęłam wreszcie do Pisma Świetego, o którym myślałam już wcześniej, ale uparcie odmawiałam Słowom Boga dostępu do mnie.  Poraz kolejny przekonałam się, że potrzebuję zgodzić się usłyszeć Boga, żeby mi pomógł.


Oto, co przeczytałam:
2Kor 9, 6-11

6 Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten i skąpo zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. 7 Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg. A Bóg może zlać na was całą obfitość łaski, tak byście mając wszystkiego i zawsze pod dostatkiem, bogaci byli we wszystkie dobre uczynki, 9według tego, co jest napisane:
Rozproszył, dał ubogim,
sprawiedliwość Jego trwa na wieki.
10 Ten zaś, który daje siewcy ziarno [do zasiewu i] chleb do jedzenia, dostarczy również wam ziarna i rozmnoży je, i zwiększy plon waszej sprawiedliwości. 11Wzbogaceni we wszystko, będziecie pełni wszelkiej prostoty, która składa przez nas dziękczynienie Bogu.


Całe to czytanie było wprost do mnie.


Dzięki Ci, Boże, że wysłuchujesz mojej prośby i dajesz mi rozumieć Twoje Słowo.


W trakcie czytania i po nim przez moją głowę galopowały myśli, które razem ze Słowem wspierały mnie w powrocie do wiary w siebie. Słowo Boga i te myśli natychmiast postawiły mnie na nogi.

Natychmiast. 
Bez wysiłku z mojej strony.
Jak nalepszy trener i najlepszy ojciec Bóg powiedział do mnie

"JA ci mówię, że dasz radę. Dobra klacz jesteś. Rasowa. Więc biegnij. Rób to, co podpowiada ci serce. JA o wszystko się zatroszczę." 

Ponad wszystko Bóg dawał mi odczuwać swoją Obecność:
"JA Jestem z tobą."



Panie do kogo pójdziemy dziś?

Ty masz Słowa Życia 
Wiecznego.




piątek, 14 czerwca 2013

Cykl opowieści randkowych rozpoczęty

Mam w obowiązkach córczynych pisać o działaniu Ojca.
No, to piszę.

Pan Bóg specjalnie mnie nie oszczędza, ale jak się rozczuli, to koniec - jestem w ulubionej zupie.
Powiem, że można się rozkokosić i żądać wtedy samych słodkości przez cały dzień. 
Dlatego na wszelki wypadek (zapewne. tak tylko zgaduję.) doświadczam sytuacji, w których mogę polegać już tylko na Bogu. A to już jest heroicznie trudne.
Pojawiają się rycerscy ludzie, kiedy już zipię z braku zaufania i złości do Dżizu, On dokonuje jakichś nadzyczajnych niezwykłości, i znowu się kochamy, jak w najsłodszej bajce.
Właściwie ludzie zawsze są, ale wiadomo...nie w każdej sekundzie, i ja nie zawsze jestem wobec nich otwarta, choć czasem należałoby).
A On JEST...I TO BARDZO  w każdych - eleganckich i kijowych - sekundach! (co prawda, nie mnie oceniać, które to, ale czasem, przyznacie, to się zgaduje.)

Niedawno miałam taki smutek, z cyklu standardowych (w przedziale jakichś siedmiu lat or something), że mi   się ktoś spodobał (Laskoska, czemu Ty taka....jakaś otwarta na temat uczuć jesteś? Nie możesz zaworów użyć?). Czekajcie, czekajcie!
Co dla mnie schowane to dla mnie, ale ja tu o Ponocku pisoć bende!

(Aaaa, no to spoko, użyj sobie!)


Powiedziałam, że smutek był standardowy?
Nigdy taki nie jest! Zawsze jest inaczej!
Tylko wygląda tak, że wydaje się, że jest podobnie.

Ostatni taniec uczuć był, jak każdy inny - niemiałki, tylko mi się wartości wykopyrtnęły do tych, o których w duchu marzyłam.
Co prawda, szybko zauważyłam, że może być jeszcze dalej. Ale nic, to, najlepsze branie ma u mnie mój ABSOLUTNY SŁODZIAK I TYGRYS EVER!

I TU SIĘ ZACZYNA LANS ŻYCIA DUCHOWEGO, Z CYKLU 

DLACZEGO WARTO UMAWIAĆ SIĘ Z JEZUSEM?

Zaręczam, że normalna jestem, tyle że stuknięta! 

:)


1. Uczucia do człowieka trzeba było zawierzyć Sile Wyższej, bo trzeba je jeszcze podgotować na właściwym OGNIU*.

2. Smutek, który wyniknął  z poczucia utraty relacji szybko się oswoił (kiedyś rozpaczałam i gniotłam serce przez miesiące, rok, lata, urągałam, pogrążałam w urazie itd.)

3. Bez przyczyny i z przyczyny pojawiła się nieuzasadniona i uzasadniona radość. Ta radość ma nogi, ręce, i skrzydła. Acha, ma jeszcze serce i głowę. Oddycha SŁOWEM BOŻYM (bo akurat to są moje płuca i moje powietrze).

4. Wspomniane organy wymieniają mi się na nowe, lepiej działające i to działające razem.

5. Nieuzasadnienie radości oznacza jej bytność wobec "katastrof życiowych i tak zwanych, "faktów przeczących" istnieniu, miłości i skutecznym działaniu Boga. Moja Przyjaciółka powiedziała: jak to możliwe?

Niegłupie pytanie.

6. Uzasadnienie radości polega na tym, że chwilę po umilknięciu znajomości z człowiekiem, zalała mnie fala ludzkiej miłości w postaci mojej rodziny i dobrej przyjaźni.

To, że usłyszałam od mojej Małgosi (bratanicy i córeczki chrzestnej): 

"Kocham Cię, zanim powstał świat. 
Kocham Cię, zanim się urodziłam i zanim Ty się urodziłaś, Aniuś"

to kropla tego, co w mojej rodzinie doświadczyłam. 

Przy okazji, jak myślicie, Kto przez małą, 7-letnią dziewczynkę, tak do mnie powiedział? :)

+

Wystarczy znać Pismo Święte lub dobrze słuchać swojego serca.


7. Umilknięcie mojej relacji z ulubionym człowiekiem okazało się najlepiej przeżytym z dotychczasowych.
Mimo pierwszych tarć, szybko stało się życzeniem sobie nawzajem dobra. A to oznacza, że jestem bardziej wolna i więcej we mnie pokoju. Więcej mogę przyjąć, otrzymać i więcej dać. Zwłaszcza mogę więcej przyjąć błogosławieństwa i przekazywać dalej w większej otwartości.


8. Ten pokój trwa nadal i mimo różnych smutków, jest umiłowaniem Zaufania i Wolności wobec siebie i innych. A zwłaszcza wobec Boga.


9. Wydaje mi się, że będę kimś bardzo niezwykłym, bardzo pięknym, bardzo Bożym. A piszę to chwilę po tym, jak znowu dałam Dżizu po garach, miałam się z Nim przez trzy dni na pieńku. Trochę w moim niesubordynowanym zachowaniu i późniejszej nadziei wobec Niego jestem bezczelna. 

10. No, dobra, bardzo chcę spełnienia Bożej Obietnicy w moim życiu i szybko się niecierpliwię, że On, jak zwykle, ma mądrzejszy sposób na mnie niż ja, a to nie zawsze są sposoby przyjemne.

11. Żeby nie być już bardziej bezczelną, powiem tylko na koniec:

DZIĘKUJĘ CI, NAJBARDZIEJ UKOCHANIEŃKI!
BĄDŹ CZĘŚCIEJ DUMNY ZE MNIE!
I, JAK ZWYKLE, MAM OCHOTĘ NA CUKIERKI!


12. Od cukierków psują się zęby, słyszę w głowie.




*OGIEŃ - mój najlepszy Kumpel, Duch Święty. Jak, zwykle, wymieniany na końcu. Jak, zwykle, tajemniczy, a jest mi z NIM po prostu najprzyjemniej, pociesznie, czule, wszystko..od razu i jakoś tak...intymnie, mniam, mniam.

wtorek, 11 czerwca 2013

Wszyscy jesteśmy braćmi. Wszyscy jesteśmy siostrami.

W niniejszym poście chcę jasno wypowiedzieć się w stronę pro-aborcjonistów, dla których aborcja eugeniczna jest rozumiana jako konieczność lub kwestia wyboru rozumianego w kategoriach wolności i czyjejś prywatnej sprawy.

Jak wiemy, eugenika, której aktywnym postulatorem i wykonawcą był Hitler dotyczy selektywnego "rozmnażania się" ludzi (i zwierząt) w celu doskonalenia cech dziedzicznych człowieka. W wykonaniu wspomnianego Hitlera eugenika oznaczała eksterminację milionów ludzi.

Obecnie dokonuje się masowych zabójsw, które niczym nie różnią się od holocaustu czasów II wojny.

Giną miliony dzieci, pośród których znajdują się chore lub podejrzane o chorobę (wyniki badań prenatalnych niejednokrotnie okazują się zawodne). Prawo polskie takich dzieci w żaden sposób nie chroni.

Nie są doskonałe.

To jest ich wielka wina.

Którą należy "zmazać".

A ja zapytam Ciebie.

Czy dzisiaj popełniłeś błąd?
Zachorowałeś?
Masz jakiekolwiek ułomności? Ograniczenia? Ukryte słabości? Uzależnienia?

Może niedomagasz duchowo? Psychicznie (choćby Ci dzisiaj dokuczał tylko "dół") Masz mało kasy i w związku z tym nie czujesz się przystosowany do dzisiejszych wymagań świata? Albo masz dużo pieniędzy, ale czasami uważasz, że kurczę, zdarza Ci się nie czuć... wybitnym, genialnym, zaradnym, madrym, pięknym itd.?
A może chwilowo czujesz się beznadziejnie, bo właśnie rzuciła Cię kobieta albo rzucił Cię facet?

A może kiedykolwiek żałowałeś jakiejś  decyzji, jakiegoś działania?
Pomyliłeś się w robieniu czegoś? Popełniłeś błąd? Nie było idealnie?


A może to wszystko, o czym piszę dotyczy kogoś z ważnych dla Ciebie ludzi? Może Twoich bliskich? Autorytetu? Mentora?


FATALNIE!

WIDZISZ! TO TWOJA WIELKA WINA!
NIE NADAJESZ SIĘ DO IDEALNEGO ŚWIATA LUDZI ZDROWYCH, DOSKONAŁYCH, ZAWSZE SILNYCH, ZAWSZE PROSPERUJĄCYCH, ZAWSZE MĄDRYCH, ZAWSZE WSPANIAŁYCH!
TU NIE WOLNO BYĆ OGRANICZONYM! MASZ ŻYĆ PEŁNIĄ POTENCJAŁU!

POWINIENEŚ UMRZEĆ SZKODA PIENIĘDZY NA UTRZYMYWANIE KOGOŚ TAKIEGO JAK TY W SPOŁECZEŃSTWIE! NIE NADAJESZ SIĘ -  JESTEŚ NIEDOSKONAŁY!  TU NIE WOLNO BYĆ SŁABYM!


Może wreszcie zrozumiesz, że ten świat nigdy nie jest i nigdy nie będzie idealny. Jesteś nieodłączną częścią tej niedoskonałości i jest w tym świecie miejsce DLA WSZYSTKICH nieidealnych.

Nie potrzeba chrześcijaństwa, żeby to pojąć.

Życie jest zwykłym ludzkim prawem.

A my wszyscy jesteśmy braćmi. Jesteśmy siostrami.


ps. Twoja mama uszanowała Twoje prawo do życia. I dlatego, choć jesteś za aborcją, zdążyłeś/zdążyłaś się urodzić.





Wierzę w Twoje niezbywalne prawo do życia. Nie życzę Tobie śmierci.  Niniejsza treść jest prowokacją, po to abyś się zastanowił. Abyś pomyślała.


http://www.ratujdzieci.pl/node/6

środa, 15 maja 2013

mocno ufać i już nie pytać





Z moją wiarą jest tak, że próbuję coś przewalczyć, aż zmęczę wojownika (czyli siebie), padam i ufam.


Tak padłam, kiedy wyjechałam z Dianą do Francji.

W moim życiu działo się wtedy tak wiele zła, że byłam "jak zdmuchnięta z własnego miejsca". Czulam, że w powietrzu wisi radykalna zmiana, a mimo to nie umiałam się przygotować do niej i stosowałam tchórzliwe uniki.

We Francji miałam największą ochotę na sen - to był rodzaj psychicznego zmęczenia i duchowej ucieczki.

Oddałam wszelką kontrolę, nawet nad sobą i czułam się jak cień, który boi się być zauważony.
Odczuwałam lęk i niepewność wobec tego, czy mam prawo tam, we Francji (jak i w Polsce) być.

To była polska gehenna, którą zawiozłam do Normandii.


Jak dobrze, że gospodarze byli ciepli i życzliwi!
Było mi z nimi dobrze!
I że była Diana.


W każdym razie czując niemoc nie zainteresowałam się dokąd jadę.

Moją przewodniczką była więc Diana.


Pojechałyśmy do Rouen.



I tu następuje stop klatka.

Kilka, może nawet kilkanaście lat temu byłam zafascynowana małą Tereską od Dzieciątka Jezus. Oh, o moich spotkaniach z Nią mogłabym napisać osobną historię. Ale tym razem skupię się na jednym (pobocznym w kontekście mojej znajomości z tą siostrą) motywie:
otóż Tereska - będąc już w zakonie - odegrała w pewnej sztuce św. Joannę d'Arc.

Ponieważ ciekawiłam się tym, co interesowało Tereskę sama epizodycznie zainteresowałam się życiorysem Joanny.

A życiorys Joanny był taki, że była to kobieta mądra, niezłomna, waleczna, mająca wpływ na losy kraju i ponad wszystko, i wszystkich posłuszna Bogu. Aż do wylanej na stosie krwi.



Jesteśmy w Rouen. Kroczymy ścieżkami wydeptanymi przez wieki.

I zaczyna się...

Staję przy ulicy Joanny d'Arc.
Mijam biuro podróży Joanny d'Arc.
Piję kawę w kawiarnio-barze Joanny d'Arc.
Patrzę na wieżę, gdzie Joanna d'Arc była więziona.
Stoję w pobliżu miejsca, gdzie została spalona.
A do Polski wiozę kawę...Joanny d'Arc.

Jadąc do Francji nie wiedziałam, co zastanę.


Co mam o tym myśleć?

Czy mogę udawać ślepą, kiedy nie jestem?
Zamykac oczy na Boże znaki, że On, właśnie On jest teraz ze mną i zaprasza mnie do wierności sobie i wartościom, które -czułam to- były deptane? Że zaprasza mnie do totalnego zaufania w to, że jakkolwiek wydarzenia w Polsce się potoczą, On mi pomoże, ON POKAŻE DROGĘ?

I wreszcie, że to On walczy o mnie aż do wylania krwi?

Przyznam, że ja jako kobieta nie lubię walczyć, ale nieraz we własnym lub czyimś imieniu stawałam do walki w obronie.

Jak jednak rozumieć fakt, że to Joanna trzymała w ręku oręż?

Przypuszczam, że Bóg dał mi zapowiedź mojego dalszego życia, która jest aktualna do dziś.
Mam ufać, bo jestem do stworzona do wielkich spraw. Jest to zapowiedź tego, że będę przekształcać rzeczywistość swoją i innych, i z Bogiem stanę na czele wojska walczącego...po stronie życia.

A tymczasem mam walczyć o zwyczajną samodyscyplinę codziennego dnia, co jest dla mnie solidnym wyzwaniem.


Na szczęście jest Ktoś, kto cierpliwie przejmuje broń we własne Ręce i chodzi o to, żebym z czasem przestała samotnie przewalczać każdy temat, żeby nie musieć potem padać i godzić się na zaufanie będąc przyparta do muru ostateczności. Chodzi o to, żeby pozwolić Komuś prowadzić oręż, a samej -ufając- odpocząć i dać się w tej walce prowadzić



Wtedy będąc we Francji na samym dnie polskiego serca poczułam się bezpieczniej w mojej małej wewnętrznej, ożywczej jak oaza na pustyni, francji.

Widząc ślady Bożej Opatrzności odczułam radość.


"Wbrew nadziei uwierzył nadziei" (Rz 4, 18). Tak św. Paweł napisał o Abrahamie. Mam już z nim wiele wspólnego.

Czasami trzeba rzucić się w Ramiona, MOCNO UFAĆ i JUŻ NIE PYTAĆ.




Wkrótce nadeszła zmiana.
Przerwało się sidło.
Wyszłam z niego z nauką i głębszym zaufaniem sobie, że to, co uznałam za wartość, jest warte, żeby dla tego żyć i umierać.
Że ponad wszystko kocham życie i chcę je budować, umacniać, pokrzepiać, odkrywac jego wartość, wychowywac i chronić, zwłaszcza wobec tych, którzy nie mogą się bronić.




Odetchnęłam.

środa, 8 maja 2013

I ślubuję, że nigdy Cię nie opuszczę




Chcę prosto opowiedzieć o tym, jak w ostatnim czasie jestem prowadzona przez Boga i jak w różnych chwilach towarzyszy mi Jego wierność, czułość i, mimo twardych czasem warunków, serdeczne przytulenie.


Część osób zna historię mojego nawrócenia, kiedy Bóg Himself nastąpił się na Ankę Laskowską i od tamtej pory całe wszystko wywinęło się na inną stronę rzeczywistości. Tamte doświadczenia stanowią część pieczęci, którą noszę w sercu i dzięki której zaczęłam postrzegać wiele w nowy, jakby głębszy sposób. Ten sposób jest chyba wielkim darem, bo wciąż doświadczam Bożych Rąk na mnie i doświadczam świata, i znaczeń przed niektórymi ukrytych. Nie będę o wszystkim pisać, ale chcę złożyć świadectwo, że Bóg jest, działa i kocha. Ci, którzy znają moją historię, wiedzą przez jak wiele przeszłam. Nie wszyscy jednak wiedzą, jak Bóg wynagradza, pokrzepia i ratuje Ankę Skakankę Laskowską.

Wciąż mam tendencję do wpadania w czarne dziury, które pojawiły się w konsekwencji doświadczeń i nieraz daję się wysysać pełnemu beznadziei wołaniu o śmierć. Tak jest zawsze, kiedy mam poczucie, że jestem pozostawiona sama sobie ze sprawami, które mnie przerastają i kiedy w takich momentach zamykam się w sobie nie dając nikomu dostępu do siebie. Nawet niedawno przeżyłam taką śmierć za życia.

A mimo, to jestem w jakiś cudowny i zupełnie nie mój sposób podnoszona na duchu, doświadczana obecnością Boga w sensie fizyczno-duchowym i w sensie przysyłanych ludzi, i wydarzeń. Ostatnie moje dni z Bogiem to takie chodzenie za rękę i wszędzie widzę, i odczuwam wyznania miłości w moją stronę, jakby Ktoś się we mnie totalnie zakochał.

Piszę to, moi Drodzy, w momencie, kiedy trochę nie ogarniam mojej obecnej rzeczywistości. Utraciłam pracę, którą dawno chciałam zostawić. Czułam zaproszenie do zmiany i zwlekając zostałam wreszcie do niej przymuszona.
Wymarzyłam sobie, że będę pracować na swoim i że będę zarabiac na tym, co kocham i w warunkach, w których mam coś do powiedzenia. Idzie mi jak przysłowiowa krew z nosa i to miałam na myśli pisząc, że trochę nie ogarniam mojej rzeczywistości.

A Bóg wiedząc, że troszczy się o cienkiego Bolka, który ma kłopot z wytrwałością, organizacją dnia, zmaga się z różnymi lękami i brakiem wiary, wziął sprawę w Swoje Ręce i dał mi zajęcia, które kocham i za które dostaję z deka kasy. Dziewczynkę, którą uczyłam angielskiego teraz odwiedzam częściej. Odezwała się do mnie mama chłopca, którego uczyłam kiedyś, żebym wróciła do Nich i usłyszałam oraz przeczytałam od Niej najpiękniejsze słowa o tym, co warta jest moja praca. Mój kolega też zaproponował mi lekcje angielskiego ze mną i, co zaskakujące, zrobił to nawet pewien znany polski aktor.
Wymarzyłam sobie, że będę prowadzić spotkania inspiracyjne (po pewnym udanym doświadczeniu) i że chcę robić to w jakichś miejscach, gdzie mogę robić to za darmo albo po niskich kosztach. Okazuje się, że serdeczna znajoma założyła piękną kawiarnię stworzoną m.in. dla takich spotkań, a wczoraj poznałam pana, który też jest chętny, żebym w pewnej innej kawiarni działała. W obu przypadkach za darmo.
Wymarzyłam sobie prowadzenie coachingu i to po angielsku. Jutro z kolegą coachem zaczynamy wprawianie się w językowo-psychologiczne mistrzostwo.
Inny kolega zaproponował mi zrobienie zdjęć do strony internetowej..za darmo.
Jeszcze inny chce dla mnie zrobić logo.

Pewnego razu podłamałam się, kiedy zrozumiałam, że nie jestem w stanie wszystkiego robić sama i że nie jest mi łatwo samej dbać o wychodzenie do ludzi i proponowanie im współpracy lub proszenie o pomoc. Pewnego dnia napisał do mnie kolega, że chce porozmawiać o wspólnej pracy coachingowej. Ta i kilka innych Bożych zachęt pomogły mi odbyć rozmowy, w których sama potem wyszłam z inicjatywą.

Jak to się pisze, Laskoska potrzebuje wstępnej zachęty, a potem stwarza nową rzeczywistość pociągając innych ze sobą.

Spotkania z ludźmi, których teraz doświadczam są pełne wsparcia i inspirujące. A co ciekawe, inni inspirują się moją osobą i wprost mówią o tym dopingując mnie do niepoddawania się.

Dzięki, Jezu, że w takich momentach doświadczam, że warto być wytrwałym w swoich postanowieniach i nie rezygnować z marzeń. A przede wszystkim, że warto wkładać serce w to, jakim się jest dla ludzi oraz co i jak się robi.

A to, ile uwagi i pamięci otrzymuję od osób z poprzedniej pracy (tej o niesympatycznym zakończeniu). Dość wspomnieć, że piszą maile, smsy, że mam okazje kogoś spotkać i wymienić serdeczne przytulasy. Ale kto słyszał, żeby pan strażnik szkoły, w której pracowałam upominał się o kontakt ze mną, bo właśnie przywiózł dla mnie piasek z Acapulco (jak zwykł za dawnych czasów przywozić mi zewsząd piasek wiedząc, że kocham takie akcje)?

CZYŻ TO NIE JEST PRZEBARDZO PIĘKNE?

Kocham te głaski, zachęty i czułości ze strony Pana Boga! :)



A co na to zwykły dzień?

Zwykły dzien jest upojony Obecnością i jest przejęty tym, co się dzieje.

W przedziwny sposób czuję się jakaś radosna i szczęśliwa. Ktoś jest we mnie i wokół mnie. A może to ja jestem w Czyjejś Przestrzeni?

"W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy"(Dz 17,27n).



Poruszając nowy wątek, opowiem Wam coś ku zbudowaniu innych, zwłaszcza nieukojonych żalem i samotnością kobiet.

Mam różne braki w miłości, z powodu których uzależniałam się od niektórych osób, zwłaszcza od mężczyzn. Przysporzyło mi to różnych rozczarowań i przebić w sercu. Po jednym takim złożyłam w sercu przysięgę, że już nigdy nie chcę być z nikim płci męskiej. Po tym pełnym cynizmu postanowieniu w bardzo krótkim czasie pojawił się mężczyzna, którego obecność i życie stały się dla mnie wstrząsem. Poczułam w sercu, że po Jezusie jest absolutnie najpiękniejszym mężczyzną na ziemi, kimś przy kim doświadczyłam rzeczywistości, która nasuwała mi wyobrażenia Raju zanim zło wszystko wykrzywiło. Z miejsca zakochałam się i znów popadłam w swoiste uzależnienie. Różne jednak okoliczności sprawiły, że nasze drogi rozeszły się i znowu byłam napełniona goryczą. Wiedziałam już jednak, że jeżeli z kimkolwiek mogłabym być, to chcę, żeby to był ktoś z pokroju swiętych, mocnych i silnych ludzi, jak tamten człowiek - nie jak dotychczasowi męźczyźni. Znając swoje wątłe siły wiedziałam, że potrzebuję kogoś mocnego.


Wiadomo, dziewczyny lubią mówić o swoich miłościach i lubią mieć wpływ:). Ja nie jestem inna. Wręcz przeciwnie, jestem przebardzo kobieca :)

No więc.. mam "wpływ" i sposób na Jezusa :) Poprosiłam Go, żebym była kobietą Jego marzeń i że chcę, żeby On był absolutnie Pierwszy, przed wszystkimi i wszystkim. Takie inne też Mu powiedziałam. I zechciałam tylko od Niego być zależna (rozumiecie, co znaczy zaufać Komuś w ciemno bez żaaaaaadnej gwarancji?! Szacun, Laskosiu, szacun!!!)
Od razu w sercu poczułam, że Chłopak mocno sobie moje słowa wziął do Serca. :) Poczułam to głęboko i nie miałam wątpliwości, że zostałam wysłuchana.
Nareszcie, po tylu latach pretensji do Boga o to, że mnie i mojego nie wysłuchuje :).

Intrygujące. Po jakimś czasie mój kontakt z owym niezwykłym mężczyzną odnowił się. Moje uczucia odżyły, ale...
Coś zmieniło się we mnie.

I nadal zmienia.

Stare, utarte sposoby myślenia odzywają się w różnych momentach, ale kiedy poprosiłam, że chcę być kobietą Bożych marzeń, zaczęłam myśleć w inny dla mnie sposób i z pewnością nie jest to moja zasługa, praca nad sobą czy cokolwiek mojego.
Zaczęłam odkrywać i mieć przekonanie, że ważniejsze od bycia z kimś jest to, kim jestem i jaka jestem. Że kiedy Jezus jest na pierwszym miejscu, to wtedy wszystko jest na właściwym miejscu. Zaczęłam czuc się bardziej wolna i mniej oczekiwać od kogoś bycia na mój sposób. Inaczej pisząc zaczęło towarzyszyć mi więcej chęci do przyjęcia cudzej wolności. Poczułam też pragnienie cieszenia się obecnością tego mężczyzny na warunkach, jakie przyniesie mi życie, a nie - jak ja to sobie umaję, bez upartego (i przysparzającego cierpienie) żądania w sercu, że ten człowiek ma mnie chcieć i kochać.

A przede wszystkim poczułam się silniejsza, bardziej stojąca na własnych nogach. I to jest chyba największe zwycięstwo.

Bo kocha mnie Ktoś Inny, dużo większy i daje mi tego doświadczać.

JEZUS POKAZAŁ MI, ŻE ON JEST MOIM RYCERZEM.

W więzi z Nim otrzymuję taką radość i chęć zaufania Jemu w każdej sprawie, że powierzam Mu również kwestię uczuciową.


Obecnie towarzyszy mi radość z tego, że ów mężczyzna po prostu jest i jeśli przestanie chcieć być w moim życiu, to chcę Mu błogosławić na Jego drodze.
A że jest wyjątkowym kimś to życzę Mu wyjątkowego kogoś.


Wiem, że jeśli chcę mieć ludzkiego księcia (ktokolwiek to miałby być i czy kiedykolwiek miałby się pojawić), to najpierw mam być księżniczką. To jest i dobre, i zdrowe.

Ale z Jezusem, na szczęście, jest inaczej. Przy Nim nie ma potrzeby okazywać żadnych walorów, bo On sam czyni mnie królewną i kimś nawet dużo więcej :)

W subtelny, ale bardzo wyraźny dla mnie sposób zmieniam się i rozkwitam :)

Amen.


Niech słodkim zakończeniem będzie cudowna chwila, którą przeżyłam z moim Tatą po dniu pełnym sporów między nami obojgiem.
Przywiozłam Tacie przepyszne caneloni własnego dzieła, a On biedak, nie znając włoskiego jedzenia, nie wiedział jak je odgrzać. Otrzymałam więc zadanie przygotowania potrawy dla Niego: "To Ty, córuś, odgrzej to jedzenie, a ja dla Ciebie otworzę puszkę ze szprotką".

Czyż to nie jest piękne?
Miłość zwycięża! :)
Alleluja!




wtorek, 1 stycznia 2013

nu yr resolutions

Moje Nu Yr Resolutions to praca na 1 cechą - wytrwałością, czyli kończę to, co zaczęłam i kontynuuję to, czym się obecnie zajmuję:

- (o)budzić się do życia, odnaleźć źródło swojej kobiecości,

- strona internetowa dotycząca coachingu,
- ukończenie książki,
- pieniądze - coaching, warsztaty, spotkania inpiracyjne,
- poznać inspirujących ludzi, przeprowadzać z nimi wywiady i publikowac je.

A co Ty postanowiłeś?