Przenikają się we mnie dwie
rzeczywistości – pragnienie wielkości i natura maleńkości.
Czasami chcę być gdzieś bardzo głęboko, daleko, szeroko i
przekraczać wszystko to, kim jestem. Stąd czasami moje różne
śmiałe marzenia. Moja natura zaś non stop uświadamia mi, że
należę do osób, które są bardzo małe. Stąd czasami moje
marzenia o prostocie, ciszy, kontemplacji i patrzeniu w Słońce. Nie
szkodziło mi w przeszłości łączyć marzeń o wielkiej scenie i
zwykłym życiu przeplatanym drzewami, trawą, śpiewem ptaków.
Moje życie tajemniczo układa się
tak, że coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem mikroskopijna
i że nie potrafię uprawiać końskich galopów, a jedynie żabie
skoki, w dodatku z przerwami na odpoczynek w cieniu. Dobrze wychodzą
mi małe proste sprawy, a mizernie te poważniejsze. Jest to źródłem
niepogodzenia dla mnie, a jednocześnie przeczuciem, że w tej
małości kryje się...wielkość mojego powołania. Jeszcze nie
wiem, na czym to miałoby polegać i jeszcze wybucham buntem. Ale
coraz wyraźniej odkrywam, że w tej drobinie mojego sposobu
istnienia jest jakiś niewytłumaczalny sens. Potwierdzeniem tego
jest moja zażyła miłość do „małych” świętych: św.
Franciszka z Asyżu, św. Tereski od Dzieciątka Jezus, powoli
rodzące się przywiązanie do św. Faustyny i nieuporządkowana oraz
żywa znajomość z mężczyzną, któremu po ludzku wiele się nie
udało, chociaż z perspektywy chrześcijańskiej, wiemy, że kopnął
Go niebywały zaszczyt – ze św. Józefem.
Jak zauważycie – intelektualizmem
wśród tych świętych nie pachnie,a raczej można wytrzeć sobie
czoło o głębię serca, która wyraża się w prostym życiu.
Jednak czy prostota serca jest prosta?
Bynajmniej!
A czy proste życie jest proste? A
skądże!
Spróbowałbyś, Czytelniku, żyć tak
zwyczajnie, jak oni i zobaczysz, że bycie małym jest heroicznie
trudne.
Od lat noszę przeczucie, że jestem
powołana do takiej małej drogi i od lat zmagam się z
doświadczeniem siebie, jako niemożliwie kruchej i boleśnie
ciosanej z wielkich marzeń (tak, wciąż mam marzenia o własnej
światowej wielkości, milionach podziwiających mnie ludzi i
opieraniu się
na własnej sile). Zmagam się z
wewnętrznym konfliktem i z przerażeniem czasem obserwuję, że na
nic to, co moje, że tak naprawdę coraz bliżej mi do dziecka.
Celowo napisałam „z przerażeniem”. Tak, być dla mnie totalnie
zależną, jak dziecko, jest heroicznie trudne. Z powodów
doświadczeń i z powodu własnych przekonań na temat zależności.
Otrzymałam niezwykle trudną drogę,
sama ją dodatkowo komplikuję, a Bóg stale, jakby uparcie wprowadza
mnie w ciemności zaufania powiększając moją zależność od
Niego. Brak zaufania i pycha są moimi bastionami opierania się Bogu
w przeżywaniu siebie jako dziecka, a On i tak dotyka mnie na tak
różne, zaskakujące czasem sposoby sprawiając że „nie mam
wyboru”, „muszę” trzymać się Go blisko, jak ślepy swojej
laski.
Po co o tym wszystkim piszę?
Dwa tygodnie temu przeżyłam Bożą
Rękę na sobie, która rozwiała moje wątpliwości potwierdzając
dobitnie, że jestem z rodu maluczkich i większa nie będę. Oprócz
upokorzeń mojej pychy, których doświadczam na co dzień dołączyły
owe dwa tygodnie temu piękne, słodkie i czułe momenty zapewnienia
o Bożym Spojrzeniu na mnie. Takich momentów otrzymuję wiele,
jednak dwa tygodnie temu Bóg poprzez wydarzenia i ludzi jasno
potwierdził Swój program życia dla mnie i choć nie umiem nim żyć,
to wiem już, bez cienia wątpliwości, że bycie niewielkim jest dla
mnie, a to że tak bardzo mi blisko do „małych” świętych, z
tej drogi spójnie wynika. Wkrótce napiszę o moich przygodach.
Być może ktoś z Was odnajdzie się
na małej drodze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz