niedziela, 20 października 2013

Nawet woda z najmniejszej rzeki wpadnie kiedyś do morza...



Przenikają się we mnie dwie rzeczywistości – pragnienie wielkości i natura maleńkości. Czasami chcę być gdzieś bardzo głęboko, daleko, szeroko i przekraczać wszystko to, kim jestem. Stąd czasami moje różne śmiałe marzenia. Moja natura zaś non stop uświadamia mi, że należę do osób, które są bardzo małe. Stąd czasami moje marzenia o prostocie, ciszy, kontemplacji i patrzeniu w Słońce. Nie szkodziło mi w przeszłości łączyć marzeń o wielkiej scenie i zwykłym życiu przeplatanym drzewami, trawą, śpiewem ptaków.
Moje życie tajemniczo układa się tak, że coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem mikroskopijna i że nie potrafię uprawiać końskich galopów, a jedynie żabie skoki, w dodatku z przerwami na odpoczynek w cieniu. Dobrze wychodzą mi małe proste sprawy, a mizernie te poważniejsze. Jest to źródłem niepogodzenia dla mnie, a jednocześnie przeczuciem, że w tej małości kryje się...wielkość mojego powołania. Jeszcze nie wiem, na czym to miałoby polegać i jeszcze wybucham buntem. Ale coraz wyraźniej odkrywam, że w tej drobinie mojego sposobu istnienia jest jakiś niewytłumaczalny sens. Potwierdzeniem tego jest moja zażyła miłość do „małych” świętych: św. Franciszka z Asyżu, św. Tereski od Dzieciątka Jezus, powoli rodzące się przywiązanie do św. Faustyny i nieuporządkowana oraz żywa znajomość z mężczyzną, któremu po ludzku wiele się nie udało, chociaż z perspektywy chrześcijańskiej, wiemy, że kopnął Go niebywały zaszczyt – ze św. Józefem.
Jak zauważycie – intelektualizmem wśród tych świętych nie pachnie,a raczej można wytrzeć sobie czoło o głębię serca, która wyraża się w prostym życiu.
Jednak czy prostota serca jest prosta? Bynajmniej!
A czy proste życie jest proste? A skądże!
Spróbowałbyś, Czytelniku, żyć tak zwyczajnie, jak oni i zobaczysz, że bycie małym jest heroicznie trudne.
Od lat noszę przeczucie, że jestem powołana do takiej małej drogi i od lat zmagam się z doświadczeniem siebie, jako niemożliwie kruchej i boleśnie ciosanej z wielkich marzeń (tak, wciąż mam marzenia o własnej światowej wielkości, milionach podziwiających mnie ludzi i opieraniu się
na własnej sile). Zmagam się z wewnętrznym konfliktem i z przerażeniem czasem obserwuję, że na nic to, co moje, że tak naprawdę coraz bliżej mi do dziecka. Celowo napisałam „z przerażeniem”. Tak, być dla mnie totalnie zależną, jak dziecko, jest heroicznie trudne. Z powodów doświadczeń i z powodu własnych przekonań na temat zależności.

Otrzymałam niezwykle trudną drogę, sama ją dodatkowo komplikuję, a Bóg stale, jakby uparcie wprowadza mnie w ciemności zaufania powiększając moją zależność od Niego. Brak zaufania i pycha są moimi bastionami opierania się Bogu w przeżywaniu siebie jako dziecka, a On i tak dotyka mnie na tak różne, zaskakujące czasem sposoby sprawiając że „nie mam wyboru”, „muszę” trzymać się Go blisko, jak ślepy swojej laski.

Po co o tym wszystkim piszę?
Dwa tygodnie temu przeżyłam Bożą Rękę na sobie, która rozwiała moje wątpliwości potwierdzając dobitnie, że jestem z rodu maluczkich i większa nie będę. Oprócz upokorzeń mojej pychy, których doświadczam na co dzień dołączyły owe dwa tygodnie temu piękne, słodkie i czułe momenty zapewnienia o Bożym Spojrzeniu na mnie. Takich momentów otrzymuję wiele, jednak dwa tygodnie temu Bóg poprzez wydarzenia i ludzi jasno potwierdził Swój program życia dla mnie i choć nie umiem nim żyć, to wiem już, bez cienia wątpliwości, że bycie niewielkim jest dla mnie, a to że tak bardzo mi blisko do „małych” świętych, z tej drogi spójnie wynika. Wkrótce napiszę o moich przygodach.

Być może ktoś z Was odnajdzie się na małej drodze...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz