piątek, 25 października 2013

Czy mogę panią podwieźć?

Dwa tygodnie temu chodziłam nabuzowana niezrozumiała dla mnie agresją. Miałam ochotę dać komuś w paszczę. Niemal cokolwiek, co działo się wokół, zostało zinterpretowane jako przeszkoda, która służy temu, aby mnie ograniczać i aby mnie wkurzyć. Ów stan był stale zaogniany poprzez pośpiech, niewyspanie i bycie nieustannie w drodze bez chwili na głęboki odpoczynek. Bardzo nie lubię tych momentów, kiedy sama siebie zaganiam w kozi róg nadmiarem różnych aktywności. Mam ku temu tendencję, a potem padam na pysk.
Wołałam do Boga: „Wyprowadź mnie. Ciasno mi w mojej duszy. Wyprowadź mnie...ku wolności, przestrzeni. Czegokolwiek potrzebuję, a o czym Ty, Boże, wiesz, tam mnie wyprowadź. Wyprowadź mnie, Boże!!!!”


Po czym wracałam do mojego pośpiechu, zmęczenia bez odczucia ulgi złorzecząc pod nosem, jak mnie wszystko na tym świecie wkurza (Nie, nie cierpię na napięcia przedmiesiączkowe. Wiedziałam, że był jakiś powód. Ale co?).

W czwartek spieszyłam się na pociąg i już wiedziałam, że się spóźnię. Po co tak opóźniałam swoje wyjście? Nie można było wyjść wcześniej? Szłam szybko tracąc nadzieję, że zdążę.

Nagle w moją stronę podjechał samochód. Za kierownicą siedziała kobieta i zapytała, czy może mnie podwieźć. Naturalnie zgodziłam się, widząc że z tej pani płynie serdeczność, a mnie zależy na dotarciu do pociągu.

„Wielkie dzięki za podwózkę” - mówię - „Anioł Stróż czuwa nade mną!

Na to pani odpowiada: „Ooo, a wczoraj było Aniołów Stróżów!”

Widzę, że pani jest w temacie :).

„ No, to teraz nie pozostaje mi nic innego, jak podać dobro dalej” mówię próbując się jakoś wygodnie usadowić.

„Tak, tak, koniecznie! Bardzo proszę!” rzecze pani, a ja wypalam od razu jak zachwycone czymś dziecko: „To będzie Dziesiątka za panią :)”.

Pani spojrzała na mnie nierozumiejącym wzrokiem i szybko orientuję się, że nie wie, że mówię o Różańcu. Szybko wyjaśniam, jednak nie czuję, że nadajemy na tych samych falach. Zaczynam się więc intrygować, skąd pani wie o liturgicznym wspomnieniu Aniołów Świętych, a zdaje się funkcjonować w innym rejonie duchowości, niż ja. Tak mi się przynajmniej po szybkim wyczuciu sytuacji wydaje.

Nic to, jedziemy dalej i za chwilę ociekająca jeszcze nutą pośpiechu i wyrzutu do siebie za opieszałość przy wyjściu z domu, wysiadam z samochodu.

Jeszcze przy moim wyjściu pani powtarza: „koniecznie, proszę, podać dobro dalej” i znika dokądś jadąc.

Odruchowo chcę sprawdzić godzinę w moim telefonie, tym bardziej, że wiem, że za chwilę mam pociąg.

Nie ma go jednak w mojej kieszeni płaszcza. Szukam dalej. Nie ma w drugiej kieszeni, ani w torbie, ..ani nigdzie.

Cholera, zostawiłam go w samochodzie!

Jak to możliwe?! Przecież nigdzie mi nie spadł. Słyszałabym.

Przypominam sobie, że wsiadając do samochodu trzymałam telefon w ręce.
A zatem musiałam go położyć na sobie i zapomnieć o nim.

Teraz zalała mnie fala złości do siebie. Coś takiego mnie się po prostu nie zdarza! Jak miałabym ten telefon teraz odzyskać? A czekało mnie załatwianie wyjazdu do Szczecina i wieczorna sesja coachingowa, na którą potrzeba było się telefonicznie umawiać, i umówienia z rodziną, i...

Eh, odczułam tę stratę.

Druga część mnie zaczęła usprawiedliwiać tę nieprzytomność chroniąc w ten sposób moje dobre spojrzenie na siebie: każdemu może się zdarzyć zguba telefonu. Zwłaszcza temu, kto jest bardzo zmęczony i od tygodnia żyje czymś nieznanym wkurzony.

Jechałam więc pociągiem lekko osłupiała sytuacją i stwierdziłam, że po prostu zacznę się modlić. Naturalnie miałam w sobie pragnienie odzyskania telefonu i o to zaczęłam prosić, ale czułam, że najlepiej jest teraz wypełnić swoją obietnicę, którą złożyłam w samochodzie i machnąć Dziesiątkę za panią. Po prostu za Nią i Jej sprawy.

No, to machnęłam i wciąż nie dowierzałam, że straciłam telefon.

Najwyraźniej jednak odzyskiwałam przytomność umysłu, skoro przyszło mi na myśl, żeby na swój telefon zadzwonić.

Dość powiedzieć, że złapanie kontaktu z własnym telefonem zajęło mi cały dzień.
Ten dzień był mocno napięty, ale dzięki pomocy mojej bratówki Magdy i koleżanki Agi zakończył się pomyślnie.
W nocy po całodziennej bieganinie udało się wreszcie skontaktować z kobietą z samochodu. Przede wszystkim jednak zobaczyłam, jak bezcenne jest ludzkie wsparcie. Nawet, jeśli – z perspektywy czasu - zostało wykonane kilka zbędnych ruchów podyktowanych moim zdenerwowaniem – to jednak były to kroki wykonane razem. To była wspólna droga. I potężne dla mnie wsparcie!

Dzięki, Madziu!
Dzięki, Aguś! :)


A następnego dnia wylądowałam na porannej kawie u pani z samochodu :)
Okazało się, że jesteśmy sąsiadkami i stało się to pretekstem do spędzenia wspólnie przemiłego czasu. Poznałam członków Jej rodziny i razem pojechaliśmy do okolicznego przedszkola, żeby zawieźć tam dzieci. W przeddzień dzieci obchodziły w katolickim przedszkolu święto Aniołów Stróżów i stąd ich serdeczna mama o tym dniu wiedziała.
Poznałam ponadto, w jak pięknych okolicach mieszkam i dowiedziałam się, gdzie jest fantastyczne miejsce do grillowania.
Co najważniejsze jednak, doświadczyłam niezwykłej rozmowy przy stole, po której obie z panią miałyśmy wrażenie, że przydarzyła się nam jakaś niepowtarzalna i niezwykła chwila.
Coś się stało między nami i wiem, że tam był Bóg.

Pełna radości, niemal szczęścia i zachwytu nad tą chwilą w spokoju serca pojechałam do Szczecina, gdzie czekała na mnie prawdziwa Niespodzianka.
Śniadanie u sąsiadki stanowiło jej przedsmak.


niedziela, 20 października 2013

Nawet woda z najmniejszej rzeki wpadnie kiedyś do morza...



Przenikają się we mnie dwie rzeczywistości – pragnienie wielkości i natura maleńkości. Czasami chcę być gdzieś bardzo głęboko, daleko, szeroko i przekraczać wszystko to, kim jestem. Stąd czasami moje różne śmiałe marzenia. Moja natura zaś non stop uświadamia mi, że należę do osób, które są bardzo małe. Stąd czasami moje marzenia o prostocie, ciszy, kontemplacji i patrzeniu w Słońce. Nie szkodziło mi w przeszłości łączyć marzeń o wielkiej scenie i zwykłym życiu przeplatanym drzewami, trawą, śpiewem ptaków.
Moje życie tajemniczo układa się tak, że coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem mikroskopijna i że nie potrafię uprawiać końskich galopów, a jedynie żabie skoki, w dodatku z przerwami na odpoczynek w cieniu. Dobrze wychodzą mi małe proste sprawy, a mizernie te poważniejsze. Jest to źródłem niepogodzenia dla mnie, a jednocześnie przeczuciem, że w tej małości kryje się...wielkość mojego powołania. Jeszcze nie wiem, na czym to miałoby polegać i jeszcze wybucham buntem. Ale coraz wyraźniej odkrywam, że w tej drobinie mojego sposobu istnienia jest jakiś niewytłumaczalny sens. Potwierdzeniem tego jest moja zażyła miłość do „małych” świętych: św. Franciszka z Asyżu, św. Tereski od Dzieciątka Jezus, powoli rodzące się przywiązanie do św. Faustyny i nieuporządkowana oraz żywa znajomość z mężczyzną, któremu po ludzku wiele się nie udało, chociaż z perspektywy chrześcijańskiej, wiemy, że kopnął Go niebywały zaszczyt – ze św. Józefem.
Jak zauważycie – intelektualizmem wśród tych świętych nie pachnie,a raczej można wytrzeć sobie czoło o głębię serca, która wyraża się w prostym życiu.
Jednak czy prostota serca jest prosta? Bynajmniej!
A czy proste życie jest proste? A skądże!
Spróbowałbyś, Czytelniku, żyć tak zwyczajnie, jak oni i zobaczysz, że bycie małym jest heroicznie trudne.
Od lat noszę przeczucie, że jestem powołana do takiej małej drogi i od lat zmagam się z doświadczeniem siebie, jako niemożliwie kruchej i boleśnie ciosanej z wielkich marzeń (tak, wciąż mam marzenia o własnej światowej wielkości, milionach podziwiających mnie ludzi i opieraniu się
na własnej sile). Zmagam się z wewnętrznym konfliktem i z przerażeniem czasem obserwuję, że na nic to, co moje, że tak naprawdę coraz bliżej mi do dziecka. Celowo napisałam „z przerażeniem”. Tak, być dla mnie totalnie zależną, jak dziecko, jest heroicznie trudne. Z powodów doświadczeń i z powodu własnych przekonań na temat zależności.

Otrzymałam niezwykle trudną drogę, sama ją dodatkowo komplikuję, a Bóg stale, jakby uparcie wprowadza mnie w ciemności zaufania powiększając moją zależność od Niego. Brak zaufania i pycha są moimi bastionami opierania się Bogu w przeżywaniu siebie jako dziecka, a On i tak dotyka mnie na tak różne, zaskakujące czasem sposoby sprawiając że „nie mam wyboru”, „muszę” trzymać się Go blisko, jak ślepy swojej laski.

Po co o tym wszystkim piszę?
Dwa tygodnie temu przeżyłam Bożą Rękę na sobie, która rozwiała moje wątpliwości potwierdzając dobitnie, że jestem z rodu maluczkich i większa nie będę. Oprócz upokorzeń mojej pychy, których doświadczam na co dzień dołączyły owe dwa tygodnie temu piękne, słodkie i czułe momenty zapewnienia o Bożym Spojrzeniu na mnie. Takich momentów otrzymuję wiele, jednak dwa tygodnie temu Bóg poprzez wydarzenia i ludzi jasno potwierdził Swój program życia dla mnie i choć nie umiem nim żyć, to wiem już, bez cienia wątpliwości, że bycie niewielkim jest dla mnie, a to że tak bardzo mi blisko do „małych” świętych, z tej drogi spójnie wynika. Wkrótce napiszę o moich przygodach.

Być może ktoś z Was odnajdzie się na małej drodze...