środa, 31 sierpnia 2011

BERTA

Nawet nie przypuszczałam, że mogłabym tak bardzo polubic Bertę.

Początkowo podeszłam do znajomości z Nią schematycznie, tzn. sposób, w jakim przeprowadzałam rozmowę nie różnił się niczym od konwersacji z wcześniej poznanymi couchsurferami. Chwila na przedstawienie się, standardowe pytania i odpowiedzi (głównie dotyczące powodu znalezienia się w Madrycie) i przejście do pogaduch z kim innym. Niekiedy powierzchowna i niedługa rozmowa z domieszkami poważnych tematów, ale bez wchodzenia w sferę osobistą.
Tamtego wieczoru, który okazał się jednym z ostatnich spędzanych w towarzystwie podróżników, pojawiliśmy się (Łukasz, Rafał, Beata i ja) w pobliżu Świątyni de Debot mając nadzieję na spotkanie znajomych twarzy. Mieszkaliśmy już wtedy W hostelu przy Calle de Marcenada, w północnej części centrum Madrytu i zaczynaliśmy nasz wolontariat. Ponieważ życie w Madrycie zaczyna się późno, byliśmy na miejscu o godzinie, o której polskie dzieci dawno śpią, a nastolatki „uwięzieni” w domach.. świrują.
Okazało się, że w parku, gdzie znajduje się świątynia nie znaliśmy nikogo. Rozpoznaliśmy tylko twarz pewnego Hindusa, który siedział z nami na kocu podczas pewnego niedzielnego pikniku, ale nie wątpię, aby ktokolwiek z nas zamienił z Nim więcej niż kilka grzecznościowych słów.
Niepewni swojej obecności w związku z tym usiedliśmy na ławce w pewnej odległości od zgromadzonych couchsurferów. Stwierdziłam jednak, że nie zamierzam siedziec i przyglądac się rozmowom. Postanowiłam zawalczyc z uczuciem słabości i po prostu podeszłam do Hindusa. A On rozmawiał z Bertą.

Niewysoka dziewczyna. Krótkie włosy. Uroda –zupełnie nie południowa. Jedynie czarne oczy zdradzały Jej pochodzenie. Baskijka.

Będąc zauroczona historiami mojej bliskiej koleżanki o kraju Basków, od razu zwróciłam uwagę na Bertę mając poczucie, jakbym spotkała kogoś, o kim stworzono baśnie. Inny język, niepodobny do hiszpańskiego. Konflikt hiszpańsko- baskijski. Inne zwyczaje. Osobne legendy. I słynna z zamachów terrorystycznych ETA. Będąc uczestnikiem Tygodnia Kina Hiszpańskiego w Warszawie byłam pod pozytywnym wrażeniem jedynego filmu – filmu baskijskiego.

A przede mną stała Berta.

Moja niepewnośc sprawiła, że przestałam szukac okazji do rozmowy z mnóstwem couchsurferów, a skupiłam się na konwersacji z Hindusem i tą baśniową dziewczyną.
Z czasem zaczął nużyc mnie monolog znajomego z Indii, który informował o mnóstwie przygód, które przeżył w swoim krótkim życiu, a coraz chętniej rozmawiało mi się z niepozorną dziewczyną.

Jakby nie hiszpańska – mówiła świetnie po angielsku (studiowała w tym języku na Erasmusie w Danii), nie była gadatliwa, ale kiedy coś powiedziała, to czuło się smak życia. Bardzo wrażliwa i odważna zarazem. Fascynatka kina, eksperymentów kulinarnych i skoków na bungie.

Z każdą dziesiątką minut czułam, że lubię Bertę coraz bardziej. A pod koniec rozmowy wiedziałam już, że chcę się z Nią zaprzyjaźnic.

Ponownie odkryłam wartośc wchodzenia w głębię znajomości. Bardzo ucieszyłam się, że nasza rozmowa naznaczona była cechami relacji.
Poruszyłyśmy wiele tematów, a pod koniec spotkania obie chciałyśmy zobaczyc się ponownie.

Kolejny dzień z Bertą przyniósł tak wiele piękna , wartościowych treści w rozmowie i mnóstwa zachwytów związanych ze wspólnym zwiedzaniem Madrytu, że już tęskniłam za Nią wiedząc, że za jakiś czas wrócę do Polski.

Treśc tych rozmów zachowam dla siebie, ale zdradzę Wam, że chcemy zobaczyc się z Bertą tu, w Polsce. Już czekam na tę chwilę i robi mi się ciepło na sercu, kiedy wspominam jej uśmiechniętą, delikatną twarz.
Chcę zapamiętac nasze siedzenie na schodach w pobliżu Plaza de Mayor (odpowiednik warszawskiego Rynku na Starówce) i chwilę wewnętrznego wzruszenia, kiedy poruszony został delikatny dla nas temat.


Całości spotkań towarzyszył mój wspaniały kolega Łukasz i kiedy po wszystkim zapytałam Go, jaki dzień był dla Niego najlepszy, bez wahania odpowiedział: „Ten, który spędziliśmy z Bertą”.

Cieszymy się z tego, że jestes,

Berto! :)



poniedziałek, 29 sierpnia 2011

couchsurfing


Pierwsza impreza couchsurfingowa odbyła się w mieszkaniu wynajmowanym przez pewną Amerykankę. Było sporo ludzi, których imion w większości nie pamiętam. Ale mieszanka narodowości była naprawdę wyśmienita! Polki, Niemcy, Hiszpan, Argentynczyk, Brazylijczyk, Włosi,Amerykanie. Ludzie, którzy mieszkają w Madrycie albo którzy byli tu przejazdem. Przygotowaliśmy mnóstwo jedzenia i pysznego hiszpańskiego alkoholu (sangria) i rozmawialiśmy długie, długie godziny.
Tak zaczęłam swój pobyt w Madrycie. Każdego wieczoru w coraz bardziej poszerzonym składzie spotykaliśmy się w parkach, pubach czy mieszkaniach.
Cieszę się, że poznałam Sashę i Lisę z Niemiec, Alana z Brazylii, Alejandro z Argentyny. Przeprowadziłam z Nimi sympatyczne rozmowy, byliśmy naprawdę ciekawi siebie nawzajem. Sasha zaimponował mi płynną znajomością angielskiego i hiszpańskiego (zna również kilka innych języków) i tym, że jest bardzo zaangażowany w couchsurging zarówno jako gospodarz (non stop kogoś przyjmował w swoim mieszkaniu na noc, a także organizował domowe imprezy), jak i podróżnik. Z Lisą przeprowadziłam interesującą rozmowę o wierze. Alan – to niezwykle pogodny, ciepły i otwarty człowiek, który z prawie zerową znajomością angielskiego uparcie próbował komunikowac się ze mną w tym języku (z uwagi na moją słabą znajomośc hiszpańskiego i zerową – portugalskiego). Pomimo bariery językowej zdążyliśmy dowiedziec się czegoś o sobie, a przede wszystkim doświadczyłam z Jego strony niezwykłej brazylijskiej serdeczności. Z Alejandro oglądaliśmy wspólnie Jego zdjęcia, a później długo rozmawialiśmy o Bogu, wierze i.. Światowych Dniach Młodzieży. Alejandro jest niewierzący, ale był bardzo zasłuchany w moje opowieści i dobrze czułam się w Jego towarzystwie, ponieważ nie komentował moich przekonań i chciał je poznac.
Z przyjemnością wspominam wieczór spędzony w towarzystwie Węgra Tibora, którego typ urody, jak i temat rozmów (sytuacja ekonomiczna na Węgrzech) uruchomiły poczucie, że rozmawiam z kimś, z kim się rozumiem. Gdybym nie poznała Tibora, byłabym pewna – sądząc po wyglądzie – że jest Polakiem.

Wspaniale też rozmawiało mi się z Polkami. Będę wspominac wspólny skok pod wodę spadającą wielkim deszczem, której używano do spryskiwania trawy. Była upalna noc. Niedziela. Spacerowaliśmy (Shaheen, Sasha, Łukasz, Beata, Iza, Iza i ja) po Parku Retiro (w którym wcześniej cieszyliśmy się wspólnym piknikowaniem) i nagle dostrzegłyśmy (Iza, Iza i ja) wodospad wody wydostającej się wprost ze szlauchów. Nie trzeba było długo się zastanawiac, kiedy po chwili znalazłyśmy się wprost pod strumieniami. Było niezwykle przyjemnie. Po chwili moja niebieska sukienka była sucha i tylko pamięc zachowała ślad tamtej kąpieli :).
A potem oglądaliśmy przemiłe przedstawienie teatru lalek i po chwili wybraliśmy się na nocne zwiedzanie miasta i niebezpieczne smaczne kanapki z szynką (bocadillo del jamon) w najwspanialszym barze kanapkowym i piwnym Muzeo del Jamon (tak, tak! Muzeum Szynki :)!). Dla mnie i kolegi Łukasza Muzeo, i pewna restauracja w centrum Madrytu to zdecydowanie numery jeden naszych kulinarnych wycieczek. Ale o Muzeo i La Taurinie jeszcze napiszę :).

Dzięki Shaheen poznałam wiele niezwykłych osób.
Pewnego jednak wieczoru na imprezę couchsurfingową wybraliśmy się bez Jej wsparcia.
Tamże, w Parku de Oeste, niedaleko egipskiej świątyni Templo de Debot, pośród mnóstwa podróżników i osób sprzedających piwo, w ciemności i przy szalonym wietrze, mając panoramę miasta za sobą, a fantastyczną zieleń parku przed oczyma poznałam niezwykłą Baskijkę.

Nazywa się Berta.


sobota, 27 sierpnia 2011

goście, gospodarz i kot

Lot do Madrytu przebiegł nam bezproblemowo. Byłam bardzo niewyspana, ponieważ będąc po pracy zaczęłam się pakować późno, a dodatkowo musiałam załatwić kilka spraw przed wylotem.
Zostawiałam jednak Polskę ciekawa tego, co dobrego przyniesie mi ten wyjazd.

Pierwsze dni w Madrycie upłynęły nam pod hasłem: couchsurfing.
Dzięki aktywnym poszukiwaniom Beaty poznałam Shaheen, która gościła nas w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu.
Shaheen okazała się niezwykle gościnną Amerykanką. Jestem pod wrażeniem zaufania, jakie nam – nieznanym sobie osobom – okazała. Przyjęła nas dwie, a potem również mojego kolegę Łukasza pod swój madrycki dach. Oferowała nam swoje jedzenie i pokazała nam miasto. Wspólnie też udzielaliśmy się na imprezach cousurfingowych. A po naszej wyprowadzce utrzymywała z nami kontakt przez cały miesiąc naszego pobytu zapraszając na imprezy czy wspólną kolację.

Nie wtajemniczonym wyjaśnię, że couchsurfing to modna obecnie forma podróżowania polegająca na spaniu u kogoś, zwiedzaniu miejsc ze swoim gospodarzem, poznawaniu innych podróżujących przy kawie czy wspólnym obiedzie lub oferowanie samemu tzw. kanapy, czyli miejsca do spania.
Nie jest łatwo znaleźć osobę, która przyjęłaby za darmo nieznaną osobę, a jeszcze trudniej dwie. Beata – koleżanka, z którą poleciałam do Madrytu, wykazała się niezwykłą umiejętnością perswazji i niezwykle szybko udało się Jej przekonać Shaheen do przyjęcia nas pod swój dach.
Jestem też niezwykle wdzięczna Shaheen, że w kryzysowym dla mojego kolegi momencie zaoferowała Mu swoją pomocną dłoń.

Po wylądowaniu na klimatyzowanym lotnisku Barajas i odebraniu naszych bagaży wyszłyśmy z budynku. Moje pierwsze wrażenie związane było z uderzeniem gorąca i intensywnym światłem słonecznym.

Jestem stworzona do upałów!
Temperatury, z którymi niektórzy moi znajomi nie radzili sobie, dla mnie były błogosławieństwem.
Źle znoszę niskie temperatury – szybko marznę i non stop choruję.
Pod upalnym słońcem Hiszpanii czułam się bardzo, bardzo dobrze!

Pojechałyśmy z Beatą autobusem, który bezpośrednio prowadził do stacji metra i pociągów Atocha, w pobliżu której mieszka Shaheen z mężem.


11 marca 2004 roku na stacji Atocha miał miejsce atak terrorystyczny (wg portalu twojaeuropa.pl dokonali go islamiści), który spowodował śmierć191 osób, a 1800 osób zostało rannych.

Przywitanie było sympatyczne. Poznałam niezwykle towarzyskiego kota Talli, który pod koniec naszego pobytu został w żartobliwie przechrzczony na Witolda :)
Talli nie odstępował nas do tego stopnia, że musiałyśmy z nim spać :) Jak książę rozkładal się między naszymi stopami (a jest to bardzo duży, gruby kot) i nie mając pewności, jak zachowałby się, gdybym siłą go zepchnęła, miałam przez noc zgięte nogi śmiejąc się w duchu, że mam do czynienia z psią wersją kota – ciekawskiego, przyjaznego, przylepnego niemalże.
Pamiętam chwilę, kiedy na trzeci dzień miał dołączyć do nas Łukasz Dziewczyny były wtedy w parku Retiro na pikniku z innymi couchsurfurfowcami. A ja czekałam na Jego przyjazd. Rozmawiałam z Tallim po angielsku zapominając, że to przecież kot. Zrobiło się jednak naprawdę śmiesznie, kiedy kocur ciekaw mojego kolegi i Jego walizy położył się bezpardonowo na Jego otwartej walizie i trzeba go było siłą przestawić na inne miejsce.
Talli usilnie próbował tez wyjść z nami z mieszkania, kiedy wybieraliśmy się na Mszę.

Fajnie jest wspominać takie urocze drobiazgi! :)

Wracając do couchsurfingu, pierwszego dnia, po wylądowaniu, przywitaniu z Shaheen i kotem, zjadłyśmy pierwszy hiszpański posiłek – tapas, który okazał się preludium do wspaniałej podróży po smakach kuchni.
Potem Shaheen, Beata i ja wybrałyśmy się na pierwszą imprezę couchsurfingową.

pieniądze

Lipiec przez wyjazdem miałam zajęty. Zarabiałam pieniądze na miesięczny wyjazd do Madrytu. Z tego powodu mam poczucie, że moje wakacje były bardzo krótkie i nie odpoczęłam zbytnio, ale z drugiej strony towarzyszy mi wrażenie, że tamten czas wykorzystałam lepiej, pożyteczniej niż w zeszłym roku.

Zarobione pieniądze przydały mi się, bo - odkąd moim ulubionym sklepem w Madrycie stał się FNAC (a stał się nim chwilę po wejściu) –znaczna kwota euro poszła w dym wraz z każdą zakupioną płytą z muzyką. Popełniłam rekord ilościowy, który przebił nawet roczny pobyt w USA. Dopadła mnie gorączka zakupów, bo widząc tyle ciekawych muzycznych propozycji, nie chciałam się im oprzeć.
Wielokrotnie też bywałam w restauracjach, za które płaciłam przed rozpoczęciem wolontariatu, jak i podczas jego trwania, kiedy w pierwszym tygodniu (1-8 sier) serwowano nam jedzenie nie do przełknięcia (a dodam, że nie jestem wybredna w tym temacie).
W każdym razie wydałam sporo kasy.

Będąc w drodze powrotnej do Polski ja i moja koleżanka Beata zostałyśmy postawione w niekomfortowej dla nas sytuacji. Okazało się, że nie możemy lecieć samolotem, na który od dawna miałyśmy zakupiony bilet, z uwagi na jego funkcję OPEN, co oznacza, że linie lotnicze sprzedają na dany lot więcej biletów, niż jest miejsc na pokładzie. A najazdowy powrót wielu wolontariuszy do swoich krajów spowodował, że zabrakło dla nas siedzenia :) Przedstawicielki naszych linii okazały się jednak na tyle miłe, że znalazły nam inny lot. Zasponsorowano nam również posiłek i złożono na nasze ręce taką kwotę rekompensacyjną, że wszystko, co wydałam, odzyskałam z naddatkiem.
Po chwili wkurzenia związanej z odwołaniem pierwotnej godziny naszego przylotu, trudno było powiedzieć, czy mając w rękach znaczną sumę pieniędzy, jest nam dalej przykro czy nie :)
Rekompensata to rekompensata :)





W ten sposób przygotowuję przed Wami pogłębioną o przyjemniejsze wątki opowieść o swoim pobycie w Hiszpanii :)

Lo recuerdo

Ostatni miesiąc spędziłam w Hiszpanii.

Jak zapewne wiadomo niektórym z Was, w dniach 16-21 sierpnia, w Madrycie odbywały się Światowe Dni Młodzieży.
Jako wolontariusz wyjechałam wcześniej, tzn. 29 lipca i rozpoczynając niezapomnianą przygodę madrycką. Będąc świeżo po powrocie mam w pamięci hasła określające nasz pobyt: Jornada Masakra de la Juventud, Tornado Masakra de la Juventud albo Surrealizm Hiszpański. Działo się tam bowiem wiele sytuacji niesprzyjających naszym pozytywnym reakcjom, wiele absurdalnych momentów, które doprowadzały nas na przemian do wściekłości, śmiechu lub płaczu albo kombinacji tych trzech. Wszystkie związane były z dezorganizacją hiszpańską, niedotrzymywaniem danego słowa przez Hiszpanów oraz fatalnym przepływem informacji i zmianą planów co chwila. Pobyt w Madrycie upłynął nam – wielu polskim wolontariuszom – w atmosferze frustracji, narzekania, prób ratowania dobrego humoru i dezercji z wyznaczanych nam zadań w celu pożytecznego spędzenia czasu.

Wierzę, że niektórzy wolontariusze ciężko pracowali.

Sądzę jednak, że było nas za dużo i pozostała – dodam - bardzo duża część czuła się traktowana jak nikomu niepotrzebny ktoś, kogo czas był systematycznie marnowany i bez interwencji władz kościelnych nie mógł również uczestniczyć w ważnych wydarzeniach, jakie przysługiwały - zwłaszcza nam – wolontariuszom. Co my byśmy zrobili, gdyby nie ta interwencja! Mimo to, wciąż o niektórych z nas zapomniano, a wielu przez prawie cały pobyt nie mogło korzystać z bonusów, jakie przysługiwały pielgrzymom, czyli darmowych wejść do różnych miejsc, np. muzeów.

Po sobie widzę, że wściekłość doprowadzała mnie do rozpalonych policzków.
Rozwinęłam w sobie zmysł walki o swoje i spryt.
Częstotliwość, z jaką przeklinałam, była wysoka.
Non stop wysłuchiwałam swoich i cudzych narzekań.
Zaobserwowałam, że ja i inni jesteśmy egoistami na potęgę – madryckie zmagania były idealnym podłożem do sprawdzenia naszych charakterów.

Łapczywie próbowałam widzieć dobre strony tego pobytu.
Szczęśliwie udawało mi się.

Do końca jednak – czyli do powrotu do Polski – przytrafiały mi się niesprzyjające sytuacje, które dają mi mocno do myślenia, że tam, gdzie ma się dziać prawdziwe Dobro, tam próbuje gwałtem wtargnąć Zły.




Daję szansę Światowym Dniom Młodzieży (nie – hiszpańskim spędom) i chcę pojechać na kolejne, do Brazylii.
Mam obawy, że będzie to kolejna MANANA, z uwagi na południowy charakter narodu, ale może jednak uszczknę cokolwiek dobrego z tych dni i pozwiedzam Rio.