piątek, 30 grudnia 2011

mam talent :)

Bardzo lubię organizować spotkania z przyjaciółmi i znajomymi. Pomysłem tego roku, który z powodzeniem udało mi się realizować były imprezy tematyczne. Pośród nich znalazły się śniadania chóralne (ze wspólnym przygotowaniem posiłków), wieczór rosyjski, amerykański, poetycki i jam session. Ostatnim wynalazkiem było wspólne tworzenie ozdób bożonarodzeniowych kontynuowane innego dnia w innym, kochanym gronie :)

A oto owoce naszych twórczych umysłów i giętkich palców!





intrygująca ozdoba Ani Ż.



czaderski dzwonek Ani Ż.



uroczy i zabawny renifer Ani Ż.



bombka, która miała pójść na straty, a została twórczo ocalona przez Łukasza Ż.



genialne dzieło Łukasza Ż.



podsumowane wybitnych Talentów :)



zdumiewające w swoim pięknie dzieło Łukasza T.



fantazyjne dzieło Moniki K. (z udziałem Marcina S.), którym później zainspirowałam się do stworzenia bombki - naszyjnika przy innej okazji



przesłodkie dzieło Izy K. (przypomniały mi się czasy dzieciństwa)



bombowe dzieła Martyny G. (oj, dużo się uśmiałam patrząc z bliska na aniołka na dole)



moje wspomnienia z dzieciństwa



idzie mi coraz zabawniej :)



tą skarpetkę szyłam z miłością i bardzo ją lubię :)



Grunt to szukać okazji do twórczej zabawy i angażować do niej siebie i ludzi.
Każdy chce poczuć, że coś potrafi :)

czwartek, 29 grudnia 2011

***

Ostatni piasek wymiatał wyobrażenia
Zastygał śnieg
Szła doliną ulic
Przeciekając przez szyby serca
Choc wiatr już przenikał i sączył w nią dźwięki
Jakiejś radości
Idąc przyjęła z czasem może wyższe racje
Krocząc wgłąb trudnej mądrości
I nadziei

Szedł w Jej kierunku
Nie mając mapy
Wiodło Go tylko głębokie pragnienie
Przekraczał ja

Wiatr zawiał mocniej
Wyszeptał silnie
O tajemnicy
Intrygująco przeniknął
Granice istnień
Poruszył spojrzenia
Ocean spojrzeń
Dokądś gnał

On nie odczuwał niepokoju
Zwyczajnie podszedł do Niej
Choc zdawało się, że
Była to wędrówka przez życie
Górski szlak
Emocja przed koncertem

Chciał złączyc czas z przeznaczeniem


Zaczęło topniec
Parował przedświt
Ptak wzbił się do lotu
Rozgrzany słońcem
Zapowiadał rozkwit



(2011.11.17.Warszawa/wiersz napisany z okazji slubu Zosi i Tomka)

O traumie, pretensji i szukaniu ocalenia

jak ogień
zaczynam trawic
mój sen o niewiadomym
w którym
przeniknął mnie
strzał
gdzie
wyzwolił się
gniew
gdzie
prześcignął mnie czas
gdzie
polała się krew

straciłam siebie
ukryłam ja
w stosie słów i dźwięków
i nie ja
zaczęłam iśc
przeklęłam świat
łatwo ?
uciekłam

trudno jest mi
dojśc
do serca
szukam
świateł
w moim śnie
gdzie gna
przerwa
za przerwą
gdzie dyszy
czucie
przy nie czuciu

gdzie jest sprawiedliwośc
gdzie jest
prawda
gdzie
wolnośc
gdzie
miłośc

czy kryją się
kiedy pytam?

choc
pamiętam
chcę
żeby
ten sen
zniknął


a moze juz zyję




(2011.11.12.Warszawa)

11.11.11

Polsko surowa
twarda do bólu
gnasz po sukcesach
jak Piotr po wodzie
zbyt uczuciowa
śpisz zaniedbana
w mądrościach głupia
jak pies służąca
wciąż nie dorosłaś
tak mało wierzysz

Polsko suszona
i tak Cię kocham



(2011.11.11.Warszawa)

***

Świat się tym samym od wieków zachwyca.
Więc się zdumiewam.
Więc się zadziwiam.
Przyjemnie sobie oddycham.



(2011.10.29.Ostrołęka)

JUSTYNA (O bardzo dobrej fotografce z niezwykłym podejściem do życia)

Kolorowa, czarodziejska, idzie w butach z koziej skóry
Empatycznie postrzegając ten krakowski świat.
Chłonie każdą wyjątkowośc i cyknięciem płoszy bzdury
Przywołując do istnienia swój bajkowy kadr.

Sympatyczna, łobuzerska, z namaszczeniem pije kawę.
Dla niej każda prosta czynność ma niezwykły smak.
Przypomina rozpaloną własną pasją życia lawę.
Jak się pięknem tej osoby nie zachwycic? Jak?



(2011.10.28/29.Ostrołęka)

Do świętego (s)pokoju

Przychodzisz do mnie prawdziwie realny,
Nastawiasz rejestr na mój stan normalny.
Przyjacielu kapitalny
Jesteś zbyt niepoczytalny.

Przychodzisz do mnie prawdziwie realny,
Nastawiasz rejestr na mój stan normalny.
Przyjacielu kapitalny,
Jesteś zbyt niepoczytalny.
Pojawiasz się i znikasz.

Przychodzisz do mnie prawdziwie realny,
Nastawiasz rejestr na mój stan normalny.
Przyjacielu kapitalny,
Jesteś zbyt niepoczytalny.
Wróg twój, uraz – gen letalny.
Pojawiasz się i znikasz.

Wciąż nie obecny,
Prawie mityczny,
Dla prawd waleczny,
Na wskroś liryczny.
Przywracasz mnie do wielu radości, przyjacielu.

Wciąż nie obecny,
Prawie mityczny.
Niemal konieczny,
Choc nie dziedziczny.
Przywracasz mnie do wielu radości, przyjacielu.

To pełnia, życie i świat.
Uczucia, oddech bez krat.



(2011.10.6/7/18.Warszawa)

CD2 - wiersze i piosenka

1. Do swiętego (s)pokoju.
2. JUSTYNA (o bardzo dobrej fotografce z niezwyklym podejsciem do życia).
3. ***
4. 11.11.11
5. O traumie, pretensji i szukaniu ocalenia.
6. ***

czwartek, 22 grudnia 2011

pomadrycka refleksja

O moim pobycie w Hiszpanii można by opowiadać tysiącami słów.
Ten niemal miesięczny pobyt był wyjątkowy i jego niezwykłość sprawia chyba, że wciąż żyję tamtym czasem. Jesień minęła, nadeszła zima, a ja unoszę się wciąż nad sierpniowym skwarem.

Z uśmiechem wspominam siestę hiszpańską i moje związane z nią zgryzoty żołądka, który domagał się jedzenia NATYCHMIAST, a z powodu pewnej pory dnia musiał cierpieć.

Bo dla Hiszpanów odpoczynek jest ważniejszy niż zysk.

Wtedy powodowało moje wkurzanie się i latanie jak ćma wokół jakiejkolwiek restauracji z najsłabszym nawet jedzeniem, byle zaspokoić głód. Dziś skłania do refleksji o tym, co w życiu jest priorytetem.

Pamiętam też moją bezradność i poirytowanie smutnym dla cudzoziemców faktem, że Hiszpanie nie znają języków obcych.

Wtedy towarzyszyły mi takie emocje. A dziś przychodzi mi na myśl, jak bardzo my Polacy nie szanujemy siebie i swojego języka biorąc od amerykańskiej kultury i innych zachodnich wszystko, co mogłoby zastąpić wartości charakterystycznej dla naszej.

Gdyby stanąć gdzieś pomiędzy naszym „dupolizostwem” a hiszpańską „ksenofobią językową” być może narodziłoby się interesujące w swoich owocach zjawisko.
Teraz pozostaje nam (mi) podróżować po innych krajach i uczyć się czasami od innych, jak zachować swoje własne wartości.
Piszę to ja, która miałam i mam do tej pory wiele wspólnego z anglosaską kulturą i od lat jestem otwarta na niektóre z jej wpływów. Przebywając w środowisku międzynarodowym coraz mocniej jednak doświadczam, jak bardzo potrzebuję swojej kultury, swojej historii, swoich podróży po Polsce i swojego Dnia Niepodległości.

Wspominam Segovię w Hiszpanii (i każde inne miasto tego kraju) i ogarnia mnie smutek z powodu bogactwa historycznego, kulturowego i językowego, z którego nasz niezwykły kraj był i nadal jest stale ograbiany. Ilość zabytków, które można odkryć w Hiszpanii może przyprawić o solidny zawrót głowy oraz kompleksy względem Polski. A jednak podróż stamtąd przynosi mi dziś ważny przekaz, którego nie sposób zignorować.

Szanuj siebie. A inni uszanują Ciebie.

niedziela, 27 listopada 2011

Toledo





Pewnego sierpniowego i późnego poranka wsiedliśmy do autobusu. Dzień był, jak zwykle, słoneczny. Radosny dla oczu. Za Miloszem napiszę: „wszystko było rytmem przesuwających się drzew, ptaka w locie”.
Wymykaliśmy się z Madrytu ciekawi jakiejś przygody. Imperializm stolicy sycił nasze oczy i z wolna ogarniało mnie (nas) znużenie oglądanymi poraz kolejny tymi samymi widokami. Można byłoby odnieśc wrażenie, że mieszkamy tu od dawna, że właściwie jesteśmy stąd i mamy już swoje miejsca. Na przykład, ja – uzależniona od wydawania pieniędzy na CD z muzyką – jak cma krążyłam myślami, krokami, burczeniem brzucha i monotematycznym arsenałem słów wokół sklepu FNAC (hiszpański odpowiednik Empiku) po to tylko, żeby pod jakimkolwiek pretekstem, niby przypadkiem, zupełnie z powodów kulinarnych (bo kulturowe znajdowały się w muzeach, dzielnicy literackiej i parku) i pamiątkowych (trzeba przecież było zaopatrzec bliźnich w wachlarze), wylądowac na drugim piętrze przy mającej na mnie chrapce muzyce flamenco. Głupstwem byłoby sądzic, że biedna nie mogłam się jej oprzec. Ale prawdą jest, że cierpię na nieuleczalną dźwiękozę estetyczną, która objawia się chronicznym tłuczeniem kilkuminutowych insektów barwy aksamitnej. Dom, nie-dom, znajdziesz mnie z pluszowym młotkiem wszędzie. Chciałam więc sprawdzic, czy insekty nie kręcą się we FNACU. No i – jak każdy, kto przebywa w zainfekowanym pomieszczeniu, zaraziłam się i poległam. Miałam dużo szczęścia potem, bo – jak wspomniałam w jednym z pierwszym postów o Madrycie – dostałam w prezencie sporo pieniędzy od Pani Lufthansy. Infekcja skończyła się więc bezboleśnie, a ja mogłam bez granic rozkoszowac się kupioną muzyką.
Jakby jednak powiedział wielki poeta, Madryt już się nam nieco otrzaskał. Trzeba było nowych podniet.


Toledo, Toledo, Toledo… - jak echo rozpływały się opowieści zachwytu nad miastem, które było pierwszą stolicą Kastylii. Pionierzy pozamadryckich wojaży nie szczędzili nam słów zachęty do spojrzenia temu skupisku w oczy.

Pojechaliśmy.
Zobaczyliśmy.

Od razu poczułam, że jestem w innej konstelacji architektonicznej. Nowe, nieznane zdumienie w sercu i na ustach. Toledo zakradło się w centralny rejon wzruszeń i wstrząsnęło moją ukrytą pychą. „Phi! Jeśli Hiszpania wygląda jak Madryt, to Polska jest ładniejsza. Ależ mi egzotyka – ten Madryt!”

Patrzę i czuję swój oddech na chodniku.

Oto historia. Oto inne tempo życia. Oto echo dawnych wojen, arabskich wpływów. Oto zabytki. Oto sztuka.

Miasto zdawało się nie być ruszone przez ząb czasu. Wąskie uliczki, specyficzna mozarabska zabudowa, kaktusy, aloesy, rzeka, stary kamienny most, sklepiki i jedyna w swoim rodzaju gotycko-barokowa Katedra. Poczułam, że jestem w innym świecie i ta innośc natychmiast wydała mi się niezwykle pociągająca. W chwilach szczególnie intensywnych zachwytów moja zdolnośc opisu matowieje i jedno, co jestem w stanie z całą mocą teraz napisac, to... pod wpływem tego rdzawo-białego miasta poczułam nieokiełznany zew inspiracji.

Piękno Katedry poruszyło mnie najgłębiej. Każda przestrzeń została w niej zrealizowana. Mój każdy krok w jej wnętrzu nasycony był dotykami autentycznego przeżywania. Pomimo, że Toledo reprezentuje południowo-orientalny charakter, a Katedra przyswoiła styl dawnej Francji, obie odmienne od siebie kompozycje wspóltworzą fantastyczną harmonię. Nigdy nie byłam we wspanialszym kościele tamtej epoki. Jest to absolutny numer jeden mojego pobytu w Hiszpanii. Stanowi on niezwykłe muzeum, gdzie (zwłaszcza w Zakrystii) zachowały się największe dzieła ówczesnych czasów (m.in. El Greco – Greka, który osiadł w Toledo i pracował tu aż do śmierci.). Nie zapomnę tego miejsca. Św. Krzysztof z Jezusem rozmiarów wysokiej gotyckiej ściany niedaleko głównego ołtarza katedry. Wielkie, zdobne monstrancje i te rzeźbienia na niemal każdym centymetrze drewna lub kamienia. Arcydzieło sztuki. Szalony zachwyt i ekscytacja.


To miasto i katedra są jak najbardziej intrygujące: utwór muzyczny, wiersz, cud natury i obraz w jednym.


Po mieście szwędał się skwar.
W tym mieście zjadłam churros, wypiłam espresso.
A potem zakradła się siesta…


I love New York.
I love Rome.
I love Assisi.
I love Cracovia.

I love Toledo.

poniedziałek, 31 października 2011

Madryt







Koleżanko Anko, a co Ty zwiedziłaś w tym Madrycie? Tak piszesz i piszesz (o ile dosadniej zabrzmiałoby: tak gadasz i gadasz) o tych kolorowych przygodach hiszpańskich, a słowa nie wyciśniesz na temat stolicy! Kiedy nas o niej poinformujesz?


Koleżanka Anka stropiła się nieco. Zamierzała bowiem sprzedać parę szczegółów. Tajemne plany zostały jednak obr(n)ażone dziennikarskim atakiem i odechciało jej się . Czego? Tego nie wiedziała, ale podniosła dumnie głowę i z namaszczeniem rzekła: albo nigdy albo teraz – co było godne prawdziwego żołnierza ( a może polityka? strajkującego? zdesperowanego oświadczającego się/chcącej wyjść za mąż? zalęknionego przed pierwszym skokiem na bungee? – tego Anka nigdy nie mogła ustalić porozumiewając się ze sobą na osobności).


Świat zamilkł zaskoczony jej inteligentną ripostą i począł nasłuchiwać. Wydawało się, że Anka już na zawsze zespoli się z ciszą, kiedy z wolna, jakby mimochodem zaczęła objawiać światu opowieść. Nie, nie była to historia. Nie było to wymienianie miejsc godnych zwiedzenia rodem wyjęte z przewodnika turystycznego. Nie było to nawet oszałamianie ludzi pokazem artystycznych zdjęć miasta. Nie jakby z gwinta strzelił, ale jak ziarnko do ziarnka Anka zaczęła zbierać obrazki, które poukładały się w jej mózgowym gabinecie i snuć prawdziwie królewski dywan zdarzeń, po którym można było chodzić, jak gołębie po parapecie.

A oto jej gaworzenie….



Na początku był targ niedzielny. Dość powiedzieć, że funkcjonuje tylko w ten dzień.

Potem poznałam Picasso w Muzeum Królowej Zofii. Jego malarski manifest antywojenny „Guernica” pozostał niemal niezauważony przeze mnie mimo swojego słusznego rozmiaru (tu Anka zawiesiła wątek, bowiem przypomniała sobie, że później ten obraz tajemniczo poruszył ją, kiedy miała okazję zwiedzać muzeum poraz wtóry).

A później zauroczyłam się. Jest wielki, zielony, pełen rzeźb i ptaków. Jest niezwykle spokojny, chociaż pełen ludzi. Park Dobrego Odpoczynku (Parque del Buen Retiro).kojarzy mi się nieco z Parkiem Łazienkowskim z uwagi na dbałość o zieleń i naturę nieożywioną i dostojny charakter. Niezwykle łatwo jest wyobrazić sobie ludzi minionych czasów, którzy spacerowali tymi alejkami. Może rozprawiali o pogodzie? Może o polowaniach poza miastem? Może dyskutowali o polityce? A może jakiś młodzieniec zrywał kwiaty dla wdzięcznej dziewczyny? Szkoda tylko, że ona była przeznaczona dla innego! Przyjęła podarunek ze smutkiem, wiedząc że z młodzieńcem widzą się poraz ostatni. Tak, w tym parku odczuwałam ducha przeszłości. Jego piękno przejmowało i – jak wszystko, co ma związek z naturą – uspokajało mnie. Przeżyłam tam komiczną chwilę. Wybraliśmy się do Parku w trójkę: Łukasz, Rafał i ja. Wzięliśmy trochę chleba, żeby karmić ptaki (a może raczej nalezałoby powiedzieć, że karmiliśmy je, bo nie zjedliśmy chleba podczas któregoś posiłku i chcieliśmy pozbyć się go w jakiś szlachetny sposób). Rzucamy okruchy, a kaczki – niekumate – gapią się w nie, jak leń w telewizor. Centralnie nie rozumieją tematu. Polskie kaczki, jak i każde inne wynaturzone przez cywilizację zwierzę, postąpiłyby po polsku – czyli tak, jak każdy uczciwy obywatel Rzeczpospolitej w momencie proby wsiadania do zatłoczonego autobusu dalekomiejskiego lub pociągu.[1] Hiszpańskie kaczki mają dobrze przetrenowany proces obserwacji „apu” i zupełnie nie integrują się z nim, kiedy po wstępnej analizie należy. Uśmiałam się więc z chłopakami do licha (a o interakcję międzyprzeponową między nami było niezwykle łatwo) i usilnie wprowadzaliśmy w praktykę wiedzę o żywieniowej konsumpcji. Kacze dzioby załapały temat dopiero, gdy sute danie probowały im podkraść, jak zawsze zwinne – również intelektualnie – wróble. Otrząsnęły się z mroku nieświadomości i po krótkim „eureka!” wprawiły się w ruch. Wydawałoby się, że na tej krótkiej lekcji za-kumania koniec, a tu trzy kaczyska zaczynają uprawiać niezwykle przejmujący i wrzaskliwy monolog, kwakając bez wytchnienia każda do kolejnej. Jak widac, nie tylko ludzie mają problem z rozmawianiem, nie tylko ludzie nie radzą sobie z wymogiem słuchania się nawzajem, nie tylko ludzie kłócą się jak kaczki. Również kaczki kłóca się jak ludzie! Drą się jedna do drugiej, po czym ganiają we trzy to w jedną, to w drugą stronę. Idą pędęm tu, przystają, kwakają, idą pędem tam, przystają kwakają. Jaki mnie ogarnął szał śmiechu!

Poza Parkiem najbardziej podobało mi się zwiedzanie muzeów. Zobaczyłam trzy piętra, po jednym na każde muzeum (Królowej Zofii, Prado, Thyssen-Bornemisza). Jak zawsze (kiedy jestem w muzeum sztuki) doznałam szczególnego rodzaju uczuć, które towarzyszą miłośnikom malarstwa, grafik i rysunków. To jest ładunek czegoś tak przejmującego, że chce się –li i jedynie – przebywać samemu i doznawać wewnętrznej erupcji. Nie lubię wspólnego z kimś zwiedzania muzeum, bo ja – zachwycam się i chcę by ten zachwyt trwał, trwał i zniczym, nie mieszał się (zwłaszcza z pośpiechem, poczuciem, że ktoś czeka na mnie,narzekaniem i gadaniem). Kiedy jestem sama, mogę zapomnieć o poczuciu czasu i we własnym tempie, po wielekroć, niemal bez końca wpatrywać się i wchłaniać. Dlatego twórczość Pablo Picasso, Salvadora Dalego,Joana Miró, Bartolomé Bermejo, Pedro Berruguete, Sánchez Coello, El Greco, Jusepe de Ribera, Francisco de Zurbarán, Bartolomé Esteban Murillo, Alonso Cano, Diego Velázquez, Francisco Goya, Vicente López, Mariano Fortuny, Carlosa de Haes, Raimundo de Madrazo y Garreta, Eduardo Rosalles, Joaquína Sorolla y Bastida, Tycjana, Francisco Goya, czy też Vincenta van Gogha była dla mnie kojącym spacerem nad morzem, słuchaniem poruszającego motywu muzycznego, piciem kawy w ulubionej kawiarni, ożywczą rozmową. Była inspiracją.


Dzielnica Literacka (Barrio de Las Lettras)- dawniej zamieszkiwana przez wielu ludzi pióra, obecnie niezwykle urokliwe miejsce obfitujące w kawiarnie. Przestrzeń ta jest niezwykle spokojna, pełna wąskich ulic, całkiem zielona (tu i ówdzie napotyka się przyuliczne drzewka), budynki są dosyć stare, a wokoło panuje duch, który porusza mój potencjał twórczy i przyjemnie drażni receptory inspiracji. Przechodząc obok obrazów pisarzy zdobiących pewną kawiarnię nie sposób przejść obojętnie i nie poczuć nastroju dawnych chwil. Oto widzisz Hemingway’ a idącego w kierunku Placu św. Anny do swojego ulubionego baru Cevezeria Alemana. Właśnie wyszedł z nieistniejącego już hotelu Victoria…może chciałby zjeść tapas, a może tylko napić się piwa.




W międzyczasie towarzyszyły mi Brama Słoneczna (Puerta del Sol – niezmiennie prowadząca mnie do La Tauriny), Rynek (Plaza Mayor – kojarzący się z Rynkiem na warszawskiej Starówce), Pałac Królewski (El Palacio Real – zapamiętałam głównie dużą kolejkę do budynku w skwarze słonecznym i niezwykle ozdobne sufity. Każda sala reprezentowała inny charakter), Park Zachodni (Parque del Oeste - tu uprawialiśmy prześwietne wieczorne spacery. Zadziwiala mnie ilość ludzi wyległych na ulice miasta oraz obecność rodzin z małymi dziećmi spędzających po ciemku i wesoło czas przy parkowych zabawkach.), pomnik Don Kichota i Sancho Pansy na Placu Hiszpanii (Plaza de Espana), Katedra Naszej Pani z Almudeny (Nuesta Senora de la Almudena), Opera Teatro Real przy Placu Wschodnim (Plaza de Oriente), Plac z fontanną z posągiem bogini Kybele (Plaza de Cibeles) i inne cenne obiekty.



Czy Madryt zachwycił mnie?

Jest to miasto z pewnością bogate w historyczne monumenty i budynki, pelne imperialnych wspomnień i nie zniszczone przez wojenne zawieruchy. Zielone i bogate w wyjątkowe zwyczaje. Z jakichś jednak nie do końca zrozumiałych dla mnie samej powodów, to miasto nie urzekło mnie. Zdaje mi się być jednym z miast europejskich, jakich wiele. Poruszające, nawet piękne, na swój sposób chaotyczne, rześkie, brudne, różnorodne. Różne szczegóły tej stolicy poruszały mnie niezmiernie i inspirowały ducha. Podzieliłam się tym właśnie z Wami. To były dojmujące wzruszenia.

A jednak, ja zakochałam się w Toledo…




Obok Anki siedziała ciekawość. Niecierpliwie wiercił się spokój. Grzecznie mruczała cisza.
Świat przestał pędzić i glębiej zasłuchał się.



[1-przyp. red.] pchaj się, kto może!

poniedziałek, 10 października 2011

IFEMA







Po dziesięciu dniach mojego pobytu w Madrycie (trzy dni szalonego couchsurfingu i siedem statecznego mieszkania po wolontariacku, czyli w hostelu) przeniosłam się z moimi kompanami do IFEMA’y (będę ten skrót po swojemu odmieniac przez przypadki z uwagi na niewygodę językową, jaką sprawia mi w nim litera A. Krótko pisząc, litero A nie będziesz mi tu jak Zygmunt Warszawski nieruchomo stała).

IFEMA Feria de Madrid jest ogromnym budynkiem, w którym znajduje się kilka hal przeznaczonych do targów handlowych i jednocześnie jest wielkim powierzchniowo centrum kongresowo- eventowym.

Myśl o przeprowadzce do wielkiej hali, w której miałam spac na karimacie przez ponad dwa tygodnie wśród tysiąca innych wolontariuszy przerażała mnie od samego przyjazdu. U Shaheen grzałam się kocią sierścią Talliego na tapczanie, a po trzech nocach leżałam na łóżku w hostelu, którego warunki były dużo słabsze (sześc osób piętrowo spało w jednym pokoju o płytkowej podłodze; no i to „korytowo” niesmaczne jedzenie), ale przynajmniej spanie było wygodne, a towarzystwo przyjemne…
Tak, tak… z każdą zgryzotą dotyczącą niewygodnego spania pośród tłumu bałam się coraz bardziej i coraz głębiej zaczynałam rozumiec powagę swojego wieku :).

Ja, Anna Laskowska – przodowniczka i orędowniczka życia w spartańskich warunkach na wszelkiego rodzaju wyprawach, dumna z obywania się bez tzw. damskich gadżetów (które zajmowały nie tylko powierzchnię bagażu, ale i czas przeznaczony na EKSPLOROWANIE TERENU), pocieszająca się zimną wodą i jedzeniem byle czego, a nade wszystko marząca o spaniu pod gołym niebem na byle czym – z e s t a r z a ł a m się…


Gdzie to męskie wychowanie, do którego zaprawili mnie moi bracia?
Gdzie te przygody?

Właśnie przypomniał mi się historyczny moment wypadnięcia z kajaku w czasie ścigania się z innym kajakiem na dosyc rwącej rzece. Nie wyrobiliśmy na zakręcie, gdzie wartko przepływaliśmy pod schyloną gałęzią, która mojemu bratu omal nie rozcięła gardła, i bęcnęliśmy do wody.
Zimno, jak sto litrów lodu w wannie, a ja zanoszę się śmiechem do rozpuku – tak mnie wtedy rozbawił motyw tej wariackiej przygody.


Gdzie to dumne tygrysie serce?
Gdzie?
Gdzie?
Gdzie?!!!

Echo, skapciałe od narzekania na tortillę de patatas (zanim rozstałam się z Shaheenowym kotem musiałam przeczuwac nadchodzacą traumę hostelową), odpowiadało mi w jakimś niezrozumiałym języku, co jeszcze bardziej wprawiało moje wnętrzności w rozterki.
Ja nie chcę do IFEMY!
Ja nie chcęęę!!!!!

Z jakim smutkiem jechałam tamtego poniedziałku metrem. Z jaką tęsknotą za żelaznym, aż wygodnym łóżkiem piętrowym. Jak bardzo chciałam przykuc się do drzwi pokoju nr 21!
Nigdy się tego nie dowiecie.
Tak, bardzo żaliłam się nad swoim nędznym wolontariackim losem!


Pierwsze chwile spędziliśmy przez IFEMĄ. Setki wolontariuszy przymusowo czekalo zagrzewając się do „łubudu” na rejestrację. Pełna niepokoju z ulgą przyjęłam propozycję Beaty, żeby w ramach pierwszych zadań wolontariackich pojechac na pobliskie lotnisko Barajas, w celu odbierania pierwszych pielgrzymów, a może jeszcze wolontariuszy i wskazywania im drogi wyjścia w obranym przez nich kierunku. Propozycję przyjęłam z ulgą, ponieważ była dla mnie chwilowym wybawieniem, zwykłą psychologiczną ucieczką przed konfrontacją z wzbudzającym lęk nieznanym. Wycieczka okazała się niezwykle nudnym przedsięwzięciem (w czasie czterech godzin stania przy wskazanym terminalu odebrałam zaledwie trzy osoby), ale pomogła mi nieco w oswojeniu się z wielkim centrum polityczno- naukowo- sportowo- handlowo- i co tam jeszcze –rozrywkowym.
Wróciłam zmęczona nudą, więc miałam mało energii na kontakt z wyimaginowanym wrogiem.


Zarejestrowałam się.
Odebrałam wolontariacki ekwipunek.
Zaobrączkowana nadgarstkowo dowodem przynależności do IFEMY weszłam.
Zobaczyłam.
Rozłożyłam się na karimacie.
I przyjrzałam się swojemu położeniu:

Wokoło pusto.
Brzydko.
Blisko i w oddali moi znajomi.
Leży się całkiem nieźle. Znajomo twardo, mam na myśli.

Pozostaje jeszcze drugi wariant IFEM’owej neurozy.
Tłum ludzi, którego tak bardzo się obawiałam jakoś nie nadchodzi.
To znaczy przed IFEM’ą widziałam owe Setki, ale w ogromie hali ta liczba jakoś przyjemnie zawodzi. Znika wrażenie otoczenia przez tyranozaury ludzkich ciał, głosów, pytań i spojrzeń.
Hala jest tak wielka, że wydaje się wchłaniac każdą liczbę ludzi. W moim surrealistycznym grajdołku przedstawia się pejzaż kolosalnego drapacza chmur zamieszkanego przez myszy, które nie mogą nawet zapełnic parteru.

Uspokajam się znacznie.
Strach, skubaniec, ma naprawdę wielkie oczy i mimo że ma potężną wadę wzroku, nie nosi korygujących szkieł kontaktowych!

Poszliśmy na pierwszy IFEM’owy posiłek.
Powitało nas coś tak smacznego, że nie dośc, że myśli ukoiły się widokiem pustej hali, a ciało przypomniało sobie „wygodę inaczej”, to kwasy zaczęły radośnie igrac w moim żołądku.
Hura!
Nareszcie koniec z torti… (niech przepis na nią wymarłym będzie). Witaj kulinarna przygodo! Witaj hulaszcze konsumpcyjne życie!
Czerwone vouchery na restauracyjne posiłki po IFEM’owym śniadaniu zapowiadały jeszcze sympatyczniejsze doznania.


I... potoczyło się życie…


IFEMA przetrenowała mnie raz, po czym traktowała już tylko jak swojego.
Za Chińczyka, ani nawet Japończyka nie mogłam zasnąc pierwszej nocy. Światło w hali paliło się całą noc i to centralnie prawie nade mną. Co ja się napraktykowałam różnych odzywek myślowych, a jakich nie zdobyłam umiejętności w przekręcaniu z boku na bok pod osłoną śpiwora! A światło, nic, nawet nie mrugnęło w poklasku dla moich zdobytych, niekoniecznie harcerskich sprawności. Kolejne noce były już tylko naznaczone sekundowym odlatywaniem w objęcia Morfeusza. A światło ograniczyło się już tylko do dotrzymywania mi towarzystwa, żebym na wszelki wypadek nie bała się zasnąc w ciemności. Błyskawiczny tryb zasypiania związany był z intensywnym trybem EKSPLOROWANIA, ale przypuszczam, że również oswajanie się z IFEM’ą i odkrywanie uroków tego miejsca mógł mieć wpływ na mój zupełnie nie czujny, bezpieczny skok w sen.


To właśnie w tym miejscu brałam udział we Mszach Świętych.

Tu wstawałam przeważnie o 6.20 w celu ogarnięcia porannej kolejki do prysznica. Czekając w kostiumie kąpielowym na warcie czytałam na wpół śpiąc YOUCAT pod przewodnictwem redakcyjnym BENEDYKTA.

Tu jadłam śniadania.

Tu poznawałam fantastycznych ludzi.

Tu oswajałam tłum, który jakimś cudem wciąż się wchłaniał i wchłaniał, i wcale nie było ciasno.

Tu śpiewałam na próbach chóru.

Tu ekscytowałam się planem na kolejny dzień i wściekałam się kolejnym rozwalonym planem dnia (jeśli miał to być dzień poświęcony pracy).

Tu zwierzałam się z przygód.

Tu słuchałam o przygodach.

Tu miałam wspaniałe rozmowy.

Tu czytałam.

Tu modliłam się.

Tu się delikatnie zauroczyłam.

Tu naprawdę wygodnie spałam.

Tu zwyczajnie sobie bylam...



Był pewien dzień, w którym uświadomiłam sobie, że IFEMA stała mi się droga.

W nocy z soboty na Niedzielę (to były dosłownie ostatnie chwile naszego wolontariatu) spaliśmy pod gołym niebem (czy zauważyłam wtedy, że spełniłam swoje dziewczęce marzenie?) na lotnisku wojskowym Aeropuerto de Quatro Vientos biorąc wcześniej udział w wieczornym czuwaniu z Papieżem. Warunki tamtych godzin były z rodzaju spartańskie. O dziwo w ogóle nie przejmował mnie ani brak wody do mycia, ani skwar dnia, ani chłód nocy, ani potężna wichura i ulewa, ani tłumy, jakich chyba w życiu na żywo nie widziałam (miliony to nie setki – to prawda). Tak, nie było wygodnie, ale jakoś mnie to nie smuciło. Gdzie podziała się ta s t a r z e j ą c a się Ania, której lęki zachmurzały czoło?
Znowu byłam rozhasaną dziewczyną, której w głowie mnożyły się chęci na przygody!
Powrót do IFEM’y był długi i żmudny, bo podróżowac z tłumem jest naprawdę trudno.
Ale kiedy wysiadłam z metra i zobaczyłam znajomy budynek poczułam się, JAKBYM po długiej podróży z tęsknotą WRACALA DO DROGIEGO SERCU DOMU. To byla ona, moja kochana IFEMA! Moje serdeczne spanie na podłodze! Mój ty prysznicu po kolejce! Moje ty światło jarzeniowe! Moja IFEMO!

A kiedy tego samego dnia, w tym budynku oswojonym stałam prawie pod sceną gapiąc się przez pół godziny na BENEDYKTA papieża i rycząc ze wzruszenia, IFEMA STAŁA SIĘ DLA MNIE DOMEM.

KONIEC!

sobota, 1 października 2011

wypasanie



Należę do osób jedzących i lubiących generalnie wszystko, co wpadnie do talerza - myślałam tak przez całe życie. Jeśli jednak trafiała się jakaś wyjątkowa smakowa niespodzianka, długo pozostawałam pod jej wrażeniem.
Przykładowo wspominanie kurczaka podanego mi kiedyś w tajemniczym hinduskim sosie zajęło mi około miesiąca. Z tęsknotą rozczulałam się nad specyficzną nutą przypraw i kruchością mięsa. Nawet teraz przywołanie z pamięci smaku powoduje we mnie ssanie kubków na języku.


Madryt powitał mnie potrawą nie do zniesienia. Zjadłam ją dwa razy i obecnie planuję omijac na wieki. To niegodna dalszych przepierzeń słownych tortilla de patatas. Mój gust kulinarny, jak się okazało, reprezentuje jednak jakiś poziom wyrafinowania i nie znosi zwykłego niechlujstwa (za niechlujstwo uważam niezgrabne przygotowanie potrawy czy przepisu.TA potrawa osiągnęla wysokie noty w obu kategoriach).

Po tygodniu tolerowania z wysiłkiem innych niesmacznych posiłków serwowanych w hostelu, w którym mieszkalam przez pierwszy tydzień wolontariackiego czasu, szczęśliwie rozpoczęłam błogosławiony czas odżywiania się w restauracjach. Darmowe dla wolontariuszy zabawy w „chcę to albo tamto, por favor” umożliwiały czerwone vouchery i dzięki nim narzekania na jedzenie skończyły się tak szybko, jak się zaczęły.
W międzyczasie znajomy, którego poznałam na imprezie couchsurfingowej wprowadził mnie w świat Muzeo del Jamon. Czas spędzany w sympatycznym towarzystwie, kanapki z szynką oraz specyficzna kultura jedzenia sprawiły, że owa siec barów piwno-szynkowych stanowiła jedno z przyjemniejszych doświadczeń kulinarno-kulturowych.

Pierwszy raz wybraliśmy się tam przed północą po niedzielnym pikniku w Parku Retiro...
Madryt był piękny tamtej nocy. Światła igrały, miasto tętniło ludzkimi krokami, jazdą samochodów i gwarem głosów przy kawiarnianych i restauracyjnych stolikach. Szliśmy bez konkretnego celu wzdłuż Grand Via rozkoszując się późną porą i rozkwitem madryckiego życia. Po dłuższym czasie spacerowania Sasha zaproponował nam ucztę w Muzeo del Jamon i tam skierowaliśmy się głodni i spragnieni wrażeń.

W barze panował specyficzny klimat: sciana luster, w których można było spotkac samego siebie na tle wiszących szynek oraz całych nóg z kopytami. Wszystkie wystawione były na sprzedaż. Kelnerzy uwijali się w niezwykle szybkim tempie przyjmując zlecenia, wydając kanapki lub piwo i przyjmując należności. Podziwiałam w nich to, że mimo wielu zamówień, pamiętali kto za co płacił. Wszelkie „pomyłki” w obliczeniach traktowaliśmy natomiast jako zwykłe oszustwo, ponieważ wcześniej dokładnie odtwarzali serię grupowych zleceń. Vouchery nie obowiązywały w tych barach, używalismy więc walutę euro, która kusiła niektórych, niestety.

Oszustwa przydarzały się niestety w różnych miejscach, trzeba więc było być czujnym i dokładnie liczyc wydawane pieniące. Cóż, naszemu pobytowi w Madrycie nie brakowało złodziejskiej pikanterii. Doświadczyło jej kilku moich znajomych i można by było na ten temat napisac osobny tekst.


Wracając do Muzeo del Jamon niesamowicie jadło nam się kanapki z szynką i/lub serem żółtym (zwlaszcza bocadillo con jamon iberico) oraz piło tamtejsze piwo Mahou. Tą atmosferę niezwyklosci wywoływalo również to, że jedliśmy na stojąco. Kelnerzy nie szczędzili nam piwa (alkohol wylewał się z szklanek podczas napelniania ich i podawania klientom), a wszystkie resztki jedzenia czy zużyte serwetki gromadziły się stosami na podłodze, którą od czasu do czasu poruszeniem szczotki do zamiatania sprzątał barman. Sami pracownicy przygotowując posiłki wyrzucali za siebie korki od butelek czy inne akcesoria barowe. Dodac do tychże interesujące towarzystwo, w którym przebywałam i nie dziwi, że w barze tym z przyjemnością wydawałam zarobione przez siebie euro.


Jedzenie w Madrycie było przepyszne. Samo wspomnienie ilości dań podczas posiłku wprawia mnie w dobry nastrój, a kiedy przypominam sobie ulubione potrawy, nastrój ten osiąga stan bardzo dobry. Moje kwasy żołądkowe zaczynają igrac na myśl o wspaniałym spaghetti z owocami morza, bakłażanie w sosie miodowym czy fantastycznym gazpacho.
Cudownie było móc rozkoszowac się churros maczanymi w czekoladzie lub kawie z mlekiem.
A kawa – cóż może równac się z niezwykłym smakiem espresso o poranku?


Niedaleko placu Puerta del Sol, przy Carrera de San Jerónimo i naprzeciwko Muzeo del Jamon znajduje się jedyna w swoim rodzaju restauracja La Taurina. Jej wyjątkowośc uzasadniona jest z trzech powodów.
Pierwsza przyczyna mojej ekscytacji to niezwykle wyrafinowane i bardzo dobre jedzenie. Każda potrawa wywoływała we mnie przyjemne doznania smakowe i w trakcie jedzenia marzyłam o kolejnych wizytach w tej restauracji.
Drugi aspekt ładujący mnie pozytywnie dotyczył sympatycznej obsługi, a zwłaszcza pana, który zdawał się być szefem tego miejsca, a jednocześnie obsługiwał stoliki. Mam łatwośc nawiązywania kontaktów z kelnerami i tym razem doszlam do szybkiego porozumienia się nawzajem. Nie przeszkodziła nam w wymianie uprzejmości nawet moja słaba znajomośc hiszpańskiego :). Pan pytał o to, czy dużo mamy pracy jako wolontariusze i jak smakuje jedzenie, a ja tzw. spanglishem odpowiadałam, że pracy jest "more menos than mas" (kto rozumie hiszpański, zauważy lekki absurd tej odpowiedzi), a jedzenie jest po prostu przepyszne. Swoje zachwyty nad kuchnią La Tauriny wyrażałam otwarcie i często, a pan wkrótce wziął na wyłącznośc obsługę stolika, gdzie siadywałam z moimi znajomymi i z każdą wizytą mogłam wymienic właśnie z nim uprzejmosci i uśmiechy.
Ostatni motyw, który sprawił że restauracja stała się centrum moich kulinarnych doświadczeń dotyczył poruszonej w poprzednim poście corridy. Każdy szczegół wystroju La Tauriny związany był z walką byków. Kafelki na ścianie ilustrowały sceny wypasania zwierząt lub przejsc z matadorami. Na kolumnach wisiały zdjęcia przedstawiające drastyczne sceny zderzenia człowieka z bykiem. W gablotach znajdowały się akcesoria związane z corridą, takie jak stroje, płachty czy krótkie włócznie. Całośc dopełniały telewizyjne relacje z walk oraz wywiady z matadorami.

Będąc pod wrażeniem oglądanej wcześniej corridy i łącząc jej specyficzny duch z doznaniami smakowymi i relacjami z obsługą, naturalnie zostałam wielbicielką tego miejsca i stałą bywalczynią La Tauriny.

Przyznaję, rozpieścilam moje kubki smakowe do granic możliwości!


:)

czwartek, 8 września 2011

corrida

Przewrotnie wybrałam się na corridę w Niedzielę.

Nie było słowa na jej temat w przewodniku wolontariusza (a przynajmniej ja nie wyczytałam w nim nic na jej temat), ale nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła węszyc w Madrycie po swojemu. Zainspirowali mnie znajomi, którzy wybierali się na walki. Napalilam się.
A tam włócznie, a tam lanca, a tam taniec śmierci.
Wielka madrycka arena.

Kiedy znalazłam się w jej wnętrzu moja wyobraźnia od razu zaczęła odtwarzac sceny zabijania chrześcijan przez Nerona przy użyciu wygłodniałych lwów. Co za wrażenie!
Wielka, okrągła przestrzeń, na dole piasek, na górze – palące słońce.
Po arenie maszeruje w rytmie muzyczno-dostojnym plejada torreadorów, banderilleros, pikadorów i matadorzy, którzy na swoje głowy mieli przyjąc wieniec chwały lub topór okrzyków niezadowolenia i szyderstwa.

Pochód niemal królewski.
Zdobne stroje.
Opancerzone konie.
Orkiestrowa muzyka.


Otwierają się wrota.
Z energią wściekłości wybiega byk.
Jeszcze rześki. Jeszcze mocny. Nie pokonany.

Kilku torreadorów z różowymi płachtami wykonuje motyw naganiania, zdaje się po to, aby bieganiem zmęczyc byka.

Pojawiają się pikadorzy. Jeden stoi obserwując walkę po drugiej stronie areny. Drugi przyjmuje na siebie całośc ciosów, jakie byk zadaje koniowi. I tu zaczyna się dramat – następuje zwarcie byka z zaatakowanym koniem, które może doprowadzic do rzucenia tego drugiego na piach areny, tak jakby przewracało się nieruchomą zabawkę. Byk zawsze uderza w najwrażliwszą częśc konia – w brzuch. I nie odpuszcza. Tylko latająca mu przed oczami płachta może odwrócic jego uwagę. Koń nie pojawia się na arenie bez powodu, z pewnością nie dla „przyjemności” atakowania u byka. Siedzący na koniu pikador wbija dwa razy w grzbiet byka długą lancę.
Byk poraz pierwszy zalewa się krwią. Zaczyna ciężko oddychac.

Nadchodzą banderilleros z krótkimi włóczniami. Jest ich sześc. Wbija się za każdym razem po dwie w unerwiony grzbiet byka. Ciśnienie mojej krwi natychmiast podskakuje, kiedy chwilę przed wbiciem banderilles, walczący z biegnącym ku niemu bykiem staje niemal tuż przed nim. Wbija wlócznie i natychmiast odskakuje na bok.
To jeden z bardziej ryzykownych momentów, który kończy się gwałtownym zatrzymaniem się zranionego zwierzęcia.

Mięśnie grzbietu byka drastycznie się osłabiają. Głowa zaczyna opadac i jej ruchy są znacznie wolniejsze, co ma znaczenie dla późniejszego ostatecznego ataku walczącego sam na sam z bykiem matadora.

Matador odbywa taniec śmierci z umęczonym bykiem. Oczarowuje publicznośc gracją swoich ruchów. Jeśli nie zabije zwierzęcia po pierwszym uderzeniu w miejsce na karku, gdzie zostaje przerwany rdzeń kręgowy odchodzi zmiażdżony szyderstwem tłumu. Jeśli zaś jego atak jest od razu celny odchodzi w chwale, jaką oddaje się wielkim tego świata. Po udanej walce publicznośc wyrzuca na arenę czapki, chusty, wachlarze, które torreadorzy podają matadorowi, aby ten dotknął je i odrzucił powrotem na widownię. Powiewają białe chusty na znak zadowolenia, a matador może na pamiątkę odciąc ucho lub ogon byka.

Widziałam niezwykle dramatyczne momenty, kiedy matador „dostał” od byka. Byk uderzył go w rękę rozszarpując ubranie i raniąc boleśnie, a potem huknął rogami, kiedy tamten znalazł się pod jego półtonowym ciałem.
Po interwencji odwracających uwagę byka torreadorów matador wstał, przez chwilę odzyskiwał władzę nad ręką, po czym przybrał postawę wojowniczą i wrócił do walki.
Skończył obie walki w glorii, jaką otacza się dzielnych bohaterów.



Odczuwałam współczucie wobec męczonych byków.
Odczuwałam fascynację sposobem, w jaki tamci ludzie walczyli z nimi.
Oba uczucia mam w sobie.


Dlaczego wybralam się na corridę?
Nie dam Wam odpowiedzi.
Patrząc na swoje własne życie odpowiedzcie sobie sami.

piątek, 2 września 2011

obrazki spod caski

Jest w Madrycie targ, który funkcjonuje tylko w Niedzielę.

I przepiękne wachlarze.


Są niezapomniane restauracje hinduskie, do których klientów „nagania się z ulicy”.

Są przepyszne potrawy.


Jest niezwykłe centrum kultury i sztuki.

I jest ogród na dachu.


Są mieszkania, gdzie przez okno można podać rękę sąsiadowi.

I jest widok na wyposażenie kuchni.




Jest bar, w którym za darmo poczęstowano nas talerzem tapas.

Ale się najadłam!


Jest restauracja, w której dostaliśmy za darmo ciasto i kawę.

Skorzystałam.


Jest szaleństwo kulinarne w restauracjach.

I jest siesta!


Chęć pomocy na ulicach.

W języku hiszpańskim.


Jest gorąco na potęgę.

I jest klima!





Jest muzyka, taniec – flamenco.



Jest corrida!


środa, 31 sierpnia 2011

BERTA

Nawet nie przypuszczałam, że mogłabym tak bardzo polubic Bertę.

Początkowo podeszłam do znajomości z Nią schematycznie, tzn. sposób, w jakim przeprowadzałam rozmowę nie różnił się niczym od konwersacji z wcześniej poznanymi couchsurferami. Chwila na przedstawienie się, standardowe pytania i odpowiedzi (głównie dotyczące powodu znalezienia się w Madrycie) i przejście do pogaduch z kim innym. Niekiedy powierzchowna i niedługa rozmowa z domieszkami poważnych tematów, ale bez wchodzenia w sferę osobistą.
Tamtego wieczoru, który okazał się jednym z ostatnich spędzanych w towarzystwie podróżników, pojawiliśmy się (Łukasz, Rafał, Beata i ja) w pobliżu Świątyni de Debot mając nadzieję na spotkanie znajomych twarzy. Mieszkaliśmy już wtedy W hostelu przy Calle de Marcenada, w północnej części centrum Madrytu i zaczynaliśmy nasz wolontariat. Ponieważ życie w Madrycie zaczyna się późno, byliśmy na miejscu o godzinie, o której polskie dzieci dawno śpią, a nastolatki „uwięzieni” w domach.. świrują.
Okazało się, że w parku, gdzie znajduje się świątynia nie znaliśmy nikogo. Rozpoznaliśmy tylko twarz pewnego Hindusa, który siedział z nami na kocu podczas pewnego niedzielnego pikniku, ale nie wątpię, aby ktokolwiek z nas zamienił z Nim więcej niż kilka grzecznościowych słów.
Niepewni swojej obecności w związku z tym usiedliśmy na ławce w pewnej odległości od zgromadzonych couchsurferów. Stwierdziłam jednak, że nie zamierzam siedziec i przyglądac się rozmowom. Postanowiłam zawalczyc z uczuciem słabości i po prostu podeszłam do Hindusa. A On rozmawiał z Bertą.

Niewysoka dziewczyna. Krótkie włosy. Uroda –zupełnie nie południowa. Jedynie czarne oczy zdradzały Jej pochodzenie. Baskijka.

Będąc zauroczona historiami mojej bliskiej koleżanki o kraju Basków, od razu zwróciłam uwagę na Bertę mając poczucie, jakbym spotkała kogoś, o kim stworzono baśnie. Inny język, niepodobny do hiszpańskiego. Konflikt hiszpańsko- baskijski. Inne zwyczaje. Osobne legendy. I słynna z zamachów terrorystycznych ETA. Będąc uczestnikiem Tygodnia Kina Hiszpańskiego w Warszawie byłam pod pozytywnym wrażeniem jedynego filmu – filmu baskijskiego.

A przede mną stała Berta.

Moja niepewnośc sprawiła, że przestałam szukac okazji do rozmowy z mnóstwem couchsurferów, a skupiłam się na konwersacji z Hindusem i tą baśniową dziewczyną.
Z czasem zaczął nużyc mnie monolog znajomego z Indii, który informował o mnóstwie przygód, które przeżył w swoim krótkim życiu, a coraz chętniej rozmawiało mi się z niepozorną dziewczyną.

Jakby nie hiszpańska – mówiła świetnie po angielsku (studiowała w tym języku na Erasmusie w Danii), nie była gadatliwa, ale kiedy coś powiedziała, to czuło się smak życia. Bardzo wrażliwa i odważna zarazem. Fascynatka kina, eksperymentów kulinarnych i skoków na bungie.

Z każdą dziesiątką minut czułam, że lubię Bertę coraz bardziej. A pod koniec rozmowy wiedziałam już, że chcę się z Nią zaprzyjaźnic.

Ponownie odkryłam wartośc wchodzenia w głębię znajomości. Bardzo ucieszyłam się, że nasza rozmowa naznaczona była cechami relacji.
Poruszyłyśmy wiele tematów, a pod koniec spotkania obie chciałyśmy zobaczyc się ponownie.

Kolejny dzień z Bertą przyniósł tak wiele piękna , wartościowych treści w rozmowie i mnóstwa zachwytów związanych ze wspólnym zwiedzaniem Madrytu, że już tęskniłam za Nią wiedząc, że za jakiś czas wrócę do Polski.

Treśc tych rozmów zachowam dla siebie, ale zdradzę Wam, że chcemy zobaczyc się z Bertą tu, w Polsce. Już czekam na tę chwilę i robi mi się ciepło na sercu, kiedy wspominam jej uśmiechniętą, delikatną twarz.
Chcę zapamiętac nasze siedzenie na schodach w pobliżu Plaza de Mayor (odpowiednik warszawskiego Rynku na Starówce) i chwilę wewnętrznego wzruszenia, kiedy poruszony został delikatny dla nas temat.


Całości spotkań towarzyszył mój wspaniały kolega Łukasz i kiedy po wszystkim zapytałam Go, jaki dzień był dla Niego najlepszy, bez wahania odpowiedział: „Ten, który spędziliśmy z Bertą”.

Cieszymy się z tego, że jestes,

Berto! :)



poniedziałek, 29 sierpnia 2011

couchsurfing


Pierwsza impreza couchsurfingowa odbyła się w mieszkaniu wynajmowanym przez pewną Amerykankę. Było sporo ludzi, których imion w większości nie pamiętam. Ale mieszanka narodowości była naprawdę wyśmienita! Polki, Niemcy, Hiszpan, Argentynczyk, Brazylijczyk, Włosi,Amerykanie. Ludzie, którzy mieszkają w Madrycie albo którzy byli tu przejazdem. Przygotowaliśmy mnóstwo jedzenia i pysznego hiszpańskiego alkoholu (sangria) i rozmawialiśmy długie, długie godziny.
Tak zaczęłam swój pobyt w Madrycie. Każdego wieczoru w coraz bardziej poszerzonym składzie spotykaliśmy się w parkach, pubach czy mieszkaniach.
Cieszę się, że poznałam Sashę i Lisę z Niemiec, Alana z Brazylii, Alejandro z Argentyny. Przeprowadziłam z Nimi sympatyczne rozmowy, byliśmy naprawdę ciekawi siebie nawzajem. Sasha zaimponował mi płynną znajomością angielskiego i hiszpańskiego (zna również kilka innych języków) i tym, że jest bardzo zaangażowany w couchsurging zarówno jako gospodarz (non stop kogoś przyjmował w swoim mieszkaniu na noc, a także organizował domowe imprezy), jak i podróżnik. Z Lisą przeprowadziłam interesującą rozmowę o wierze. Alan – to niezwykle pogodny, ciepły i otwarty człowiek, który z prawie zerową znajomością angielskiego uparcie próbował komunikowac się ze mną w tym języku (z uwagi na moją słabą znajomośc hiszpańskiego i zerową – portugalskiego). Pomimo bariery językowej zdążyliśmy dowiedziec się czegoś o sobie, a przede wszystkim doświadczyłam z Jego strony niezwykłej brazylijskiej serdeczności. Z Alejandro oglądaliśmy wspólnie Jego zdjęcia, a później długo rozmawialiśmy o Bogu, wierze i.. Światowych Dniach Młodzieży. Alejandro jest niewierzący, ale był bardzo zasłuchany w moje opowieści i dobrze czułam się w Jego towarzystwie, ponieważ nie komentował moich przekonań i chciał je poznac.
Z przyjemnością wspominam wieczór spędzony w towarzystwie Węgra Tibora, którego typ urody, jak i temat rozmów (sytuacja ekonomiczna na Węgrzech) uruchomiły poczucie, że rozmawiam z kimś, z kim się rozumiem. Gdybym nie poznała Tibora, byłabym pewna – sądząc po wyglądzie – że jest Polakiem.

Wspaniale też rozmawiało mi się z Polkami. Będę wspominac wspólny skok pod wodę spadającą wielkim deszczem, której używano do spryskiwania trawy. Była upalna noc. Niedziela. Spacerowaliśmy (Shaheen, Sasha, Łukasz, Beata, Iza, Iza i ja) po Parku Retiro (w którym wcześniej cieszyliśmy się wspólnym piknikowaniem) i nagle dostrzegłyśmy (Iza, Iza i ja) wodospad wody wydostającej się wprost ze szlauchów. Nie trzeba było długo się zastanawiac, kiedy po chwili znalazłyśmy się wprost pod strumieniami. Było niezwykle przyjemnie. Po chwili moja niebieska sukienka była sucha i tylko pamięc zachowała ślad tamtej kąpieli :).
A potem oglądaliśmy przemiłe przedstawienie teatru lalek i po chwili wybraliśmy się na nocne zwiedzanie miasta i niebezpieczne smaczne kanapki z szynką (bocadillo del jamon) w najwspanialszym barze kanapkowym i piwnym Muzeo del Jamon (tak, tak! Muzeum Szynki :)!). Dla mnie i kolegi Łukasza Muzeo, i pewna restauracja w centrum Madrytu to zdecydowanie numery jeden naszych kulinarnych wycieczek. Ale o Muzeo i La Taurinie jeszcze napiszę :).

Dzięki Shaheen poznałam wiele niezwykłych osób.
Pewnego jednak wieczoru na imprezę couchsurfingową wybraliśmy się bez Jej wsparcia.
Tamże, w Parku de Oeste, niedaleko egipskiej świątyni Templo de Debot, pośród mnóstwa podróżników i osób sprzedających piwo, w ciemności i przy szalonym wietrze, mając panoramę miasta za sobą, a fantastyczną zieleń parku przed oczyma poznałam niezwykłą Baskijkę.

Nazywa się Berta.


sobota, 27 sierpnia 2011

goście, gospodarz i kot

Lot do Madrytu przebiegł nam bezproblemowo. Byłam bardzo niewyspana, ponieważ będąc po pracy zaczęłam się pakować późno, a dodatkowo musiałam załatwić kilka spraw przed wylotem.
Zostawiałam jednak Polskę ciekawa tego, co dobrego przyniesie mi ten wyjazd.

Pierwsze dni w Madrycie upłynęły nam pod hasłem: couchsurfing.
Dzięki aktywnym poszukiwaniom Beaty poznałam Shaheen, która gościła nas w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu.
Shaheen okazała się niezwykle gościnną Amerykanką. Jestem pod wrażeniem zaufania, jakie nam – nieznanym sobie osobom – okazała. Przyjęła nas dwie, a potem również mojego kolegę Łukasza pod swój madrycki dach. Oferowała nam swoje jedzenie i pokazała nam miasto. Wspólnie też udzielaliśmy się na imprezach cousurfingowych. A po naszej wyprowadzce utrzymywała z nami kontakt przez cały miesiąc naszego pobytu zapraszając na imprezy czy wspólną kolację.

Nie wtajemniczonym wyjaśnię, że couchsurfing to modna obecnie forma podróżowania polegająca na spaniu u kogoś, zwiedzaniu miejsc ze swoim gospodarzem, poznawaniu innych podróżujących przy kawie czy wspólnym obiedzie lub oferowanie samemu tzw. kanapy, czyli miejsca do spania.
Nie jest łatwo znaleźć osobę, która przyjęłaby za darmo nieznaną osobę, a jeszcze trudniej dwie. Beata – koleżanka, z którą poleciałam do Madrytu, wykazała się niezwykłą umiejętnością perswazji i niezwykle szybko udało się Jej przekonać Shaheen do przyjęcia nas pod swój dach.
Jestem też niezwykle wdzięczna Shaheen, że w kryzysowym dla mojego kolegi momencie zaoferowała Mu swoją pomocną dłoń.

Po wylądowaniu na klimatyzowanym lotnisku Barajas i odebraniu naszych bagaży wyszłyśmy z budynku. Moje pierwsze wrażenie związane było z uderzeniem gorąca i intensywnym światłem słonecznym.

Jestem stworzona do upałów!
Temperatury, z którymi niektórzy moi znajomi nie radzili sobie, dla mnie były błogosławieństwem.
Źle znoszę niskie temperatury – szybko marznę i non stop choruję.
Pod upalnym słońcem Hiszpanii czułam się bardzo, bardzo dobrze!

Pojechałyśmy z Beatą autobusem, który bezpośrednio prowadził do stacji metra i pociągów Atocha, w pobliżu której mieszka Shaheen z mężem.


11 marca 2004 roku na stacji Atocha miał miejsce atak terrorystyczny (wg portalu twojaeuropa.pl dokonali go islamiści), który spowodował śmierć191 osób, a 1800 osób zostało rannych.

Przywitanie było sympatyczne. Poznałam niezwykle towarzyskiego kota Talli, który pod koniec naszego pobytu został w żartobliwie przechrzczony na Witolda :)
Talli nie odstępował nas do tego stopnia, że musiałyśmy z nim spać :) Jak książę rozkładal się między naszymi stopami (a jest to bardzo duży, gruby kot) i nie mając pewności, jak zachowałby się, gdybym siłą go zepchnęła, miałam przez noc zgięte nogi śmiejąc się w duchu, że mam do czynienia z psią wersją kota – ciekawskiego, przyjaznego, przylepnego niemalże.
Pamiętam chwilę, kiedy na trzeci dzień miał dołączyć do nas Łukasz Dziewczyny były wtedy w parku Retiro na pikniku z innymi couchsurfurfowcami. A ja czekałam na Jego przyjazd. Rozmawiałam z Tallim po angielsku zapominając, że to przecież kot. Zrobiło się jednak naprawdę śmiesznie, kiedy kocur ciekaw mojego kolegi i Jego walizy położył się bezpardonowo na Jego otwartej walizie i trzeba go było siłą przestawić na inne miejsce.
Talli usilnie próbował tez wyjść z nami z mieszkania, kiedy wybieraliśmy się na Mszę.

Fajnie jest wspominać takie urocze drobiazgi! :)

Wracając do couchsurfingu, pierwszego dnia, po wylądowaniu, przywitaniu z Shaheen i kotem, zjadłyśmy pierwszy hiszpański posiłek – tapas, który okazał się preludium do wspaniałej podróży po smakach kuchni.
Potem Shaheen, Beata i ja wybrałyśmy się na pierwszą imprezę couchsurfingową.

pieniądze

Lipiec przez wyjazdem miałam zajęty. Zarabiałam pieniądze na miesięczny wyjazd do Madrytu. Z tego powodu mam poczucie, że moje wakacje były bardzo krótkie i nie odpoczęłam zbytnio, ale z drugiej strony towarzyszy mi wrażenie, że tamten czas wykorzystałam lepiej, pożyteczniej niż w zeszłym roku.

Zarobione pieniądze przydały mi się, bo - odkąd moim ulubionym sklepem w Madrycie stał się FNAC (a stał się nim chwilę po wejściu) –znaczna kwota euro poszła w dym wraz z każdą zakupioną płytą z muzyką. Popełniłam rekord ilościowy, który przebił nawet roczny pobyt w USA. Dopadła mnie gorączka zakupów, bo widząc tyle ciekawych muzycznych propozycji, nie chciałam się im oprzeć.
Wielokrotnie też bywałam w restauracjach, za które płaciłam przed rozpoczęciem wolontariatu, jak i podczas jego trwania, kiedy w pierwszym tygodniu (1-8 sier) serwowano nam jedzenie nie do przełknięcia (a dodam, że nie jestem wybredna w tym temacie).
W każdym razie wydałam sporo kasy.

Będąc w drodze powrotnej do Polski ja i moja koleżanka Beata zostałyśmy postawione w niekomfortowej dla nas sytuacji. Okazało się, że nie możemy lecieć samolotem, na który od dawna miałyśmy zakupiony bilet, z uwagi na jego funkcję OPEN, co oznacza, że linie lotnicze sprzedają na dany lot więcej biletów, niż jest miejsc na pokładzie. A najazdowy powrót wielu wolontariuszy do swoich krajów spowodował, że zabrakło dla nas siedzenia :) Przedstawicielki naszych linii okazały się jednak na tyle miłe, że znalazły nam inny lot. Zasponsorowano nam również posiłek i złożono na nasze ręce taką kwotę rekompensacyjną, że wszystko, co wydałam, odzyskałam z naddatkiem.
Po chwili wkurzenia związanej z odwołaniem pierwotnej godziny naszego przylotu, trudno było powiedzieć, czy mając w rękach znaczną sumę pieniędzy, jest nam dalej przykro czy nie :)
Rekompensata to rekompensata :)





W ten sposób przygotowuję przed Wami pogłębioną o przyjemniejsze wątki opowieść o swoim pobycie w Hiszpanii :)

Lo recuerdo

Ostatni miesiąc spędziłam w Hiszpanii.

Jak zapewne wiadomo niektórym z Was, w dniach 16-21 sierpnia, w Madrycie odbywały się Światowe Dni Młodzieży.
Jako wolontariusz wyjechałam wcześniej, tzn. 29 lipca i rozpoczynając niezapomnianą przygodę madrycką. Będąc świeżo po powrocie mam w pamięci hasła określające nasz pobyt: Jornada Masakra de la Juventud, Tornado Masakra de la Juventud albo Surrealizm Hiszpański. Działo się tam bowiem wiele sytuacji niesprzyjających naszym pozytywnym reakcjom, wiele absurdalnych momentów, które doprowadzały nas na przemian do wściekłości, śmiechu lub płaczu albo kombinacji tych trzech. Wszystkie związane były z dezorganizacją hiszpańską, niedotrzymywaniem danego słowa przez Hiszpanów oraz fatalnym przepływem informacji i zmianą planów co chwila. Pobyt w Madrycie upłynął nam – wielu polskim wolontariuszom – w atmosferze frustracji, narzekania, prób ratowania dobrego humoru i dezercji z wyznaczanych nam zadań w celu pożytecznego spędzenia czasu.

Wierzę, że niektórzy wolontariusze ciężko pracowali.

Sądzę jednak, że było nas za dużo i pozostała – dodam - bardzo duża część czuła się traktowana jak nikomu niepotrzebny ktoś, kogo czas był systematycznie marnowany i bez interwencji władz kościelnych nie mógł również uczestniczyć w ważnych wydarzeniach, jakie przysługiwały - zwłaszcza nam – wolontariuszom. Co my byśmy zrobili, gdyby nie ta interwencja! Mimo to, wciąż o niektórych z nas zapomniano, a wielu przez prawie cały pobyt nie mogło korzystać z bonusów, jakie przysługiwały pielgrzymom, czyli darmowych wejść do różnych miejsc, np. muzeów.

Po sobie widzę, że wściekłość doprowadzała mnie do rozpalonych policzków.
Rozwinęłam w sobie zmysł walki o swoje i spryt.
Częstotliwość, z jaką przeklinałam, była wysoka.
Non stop wysłuchiwałam swoich i cudzych narzekań.
Zaobserwowałam, że ja i inni jesteśmy egoistami na potęgę – madryckie zmagania były idealnym podłożem do sprawdzenia naszych charakterów.

Łapczywie próbowałam widzieć dobre strony tego pobytu.
Szczęśliwie udawało mi się.

Do końca jednak – czyli do powrotu do Polski – przytrafiały mi się niesprzyjające sytuacje, które dają mi mocno do myślenia, że tam, gdzie ma się dziać prawdziwe Dobro, tam próbuje gwałtem wtargnąć Zły.




Daję szansę Światowym Dniom Młodzieży (nie – hiszpańskim spędom) i chcę pojechać na kolejne, do Brazylii.
Mam obawy, że będzie to kolejna MANANA, z uwagi na południowy charakter narodu, ale może jednak uszczknę cokolwiek dobrego z tych dni i pozwiedzam Rio.


sobota, 23 lipca 2011


Moje życie utkane jest serią burzliwych wydarzeń. Towarzyszyły mi trudne momenty, chwile pełne walki, które zaowocowały brakiem nadziei, zaufania i rezygnacją. Właśnie z tego powodu ostatnie dwa lata były latami przełomowymi i, prawdę pisząc, nie mam pojęcia dokąd moje życie zmierza biorąc pod uwagę utratę tak cennych wartości, jak wiara, nadzieja i miłość. Wielokrotnie zmagałam się z tym tematem, ale moja natura i Boży Zew skłaniały mnie do ponawiania walki o życie. Teraz towarzyszy mi uczucie bycia otoczoną przez ścianę, przez którą nie mogę się przebić i za którą nie ma nic, o co warto walczyć. Tak wiele masek, ideałów, runęło we mnie z hukiem, że jedyny pozytyw, jaki dostrzegam w tym, to moja rosnąca siła i może mniej zakłamania.

Tyle mam do powiedzenia światu, a wciąż mam opory, żeby otwarcie o sobie mówić, bo oznaczałoby to odsłonięcie swoich ran. Wstyd, jaki temu towarzyszy, powstrzymuje mnie od tego. Obnażyłabym również słabości innych. W świecie realnym idzie mi coraz lepiej z tą otwartością, ale tam posiadam więcej kontroli nad skutkami tej otwartości. Tym niemniej, odczuwam rozterkę dotyczącą odsłaniania się, bo chcę publicznie (w tym wirtualnie) obnażyć tchórzostwo niektórych, może nawet społeczeństwa, chcę poruszyć i pobudzić do działania obojętnych, a skostniałe prawo i służbę bezpieczeństwa zmotywować do takich przemian, po których realnie pomogą osobom skrzywdzonym, zapobiegną dalszym przestępstwom, a krzywdzących poddadzą bezwzględnej karze. Ale to oznaczałoby jednak moje odsłonięcie się przed innymi i podjęcie kroków, których nie jestem jeszcze pewna.

Czekam więc z tą jedyną nadzieją, jaka mi pozostała, na moment, w którym ścianę, pod którą stoję, przestanę traktować jako przeszkodę nie do przejścia, a moje patrzenie na siebie na tyle będzie uzdrowione, że moja największa krzywda stanie się moim największym skarbem, moim motywatorem do tego, żeby żyć dobrze, odważnie i pięknie, i stanie się największą okazją do rozwoju. Tego rozwoju, za którym wciąż tęsknię.




Mam upodobanie w moich słabościach,(...) w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny. /2 Kor 12, 10/

niedziela, 22 maja 2011

zaufanie i oddanie

To była przepiękna zimowa Niedziela.
Randa zaprosiła mnie na poranne śniadanie.

W pewnym momencie ta niezwykła kobieta zaproponowała mi wspólne wybranie się na Mszę do kościoła grekokatolickiego na Miodowej.

Zaproszenie Randy wydało mi się niezwykle intrygującą propozycją.
Kilka lat wcześniej miałam okazję znaleść się w grekokatolickiej świątyni na ukochanym Podlasiu i w bardzo przyjemnym towarzystwie. Wysłuchałam nawet niezwykłej opowieści o tamtejszym kościółku i kilka faktów związanych z nowym dla mnie chrześcijańskim wyznaniem. Pamiętam, że wtedy wzbudziło się we mnie jakieś szczególne uczucie dla wiary grekokatolickiej i bardzo chciałam poznac wschodnią liturgię.
Jak się okazało, Randa mogła pomóc mi spełnic to pragnienie. Od lat przyjaźni się w pewną Ukrainką, której pomogła odnalesc się po przyjeździe do Polski. Dziewczyny razem studiowały i nadal utrzymują ze sobą kontakt. Podczas pamiętnego śniadania Randa opowiedziala mi o swojej pomocy wobec Marii, która chwilowo zatrzymała się u Niej zanim znalazła swoje lokum i ściągnęła do Polski męża i córkę. Już podczas tej opowieści przyszło mi na myśl, jak niezwykle dobre i hojne serce ma Randa, skoro udostępniła swoje mieszkanie komuś, kto nie należał do Jej rodziny i cierpliwie dzieliła się nim do czasu uporządkowania przez tą osobę jej własnych spraw. A trwało to jakiś czas.


Przyznaję, że sama miałabym z tym zapewne kłopot z uwagi na silną potrzebę posiadania swojej przestrzeni. Zawsze odczuwam dyskomfort, kiedy ktoś dodaje do niej coś swojego. Ta potrzeba nie wynika z jakiegoś źle pojętego egoizmu czy chciwości, ale z tego, że moją przestrzeń (tu szeroko ją rozumiem) naruszano wielokrotnie i bez mojej zgody na to i potrzebuję wiedzieć, że są sfery, do których nikt nie ma prawa wstępu bez mojego „tak”, a niemal nigdy nie znajduję w sobie otwartości na przeorganizowanie ich według cudzego pomysłu. To ,co dzielę z kimś wspólnie traktuję jako pole do wspólnych decyzji i przemian, ale są takie przestrzenie, w których tylko ja chcę zarządzać. Tak więc koleżeńskie mieszkanie kogoś u mnie traktowałabym zapewne jako wyzwanie i walkę z własnym brakiem szczodrości w tym temacie ,co mogłoby mieć różny wynik zależnie od wydarzeń i niekoniecznie byłoby czymś przyjemnym dla obu stron.

Tymczasem Randa znalazła w sobie otwartość na wejście w Jej cztery ściany. I tym pozyskała moje uznanie.


Pojechałyśmy na Mszę.
Niemal natychmiast uległam zachwytowi swoistą egzotyką wschodniej liturgii. Co prawda nie mogłam zrozumieć języka starocerkiewnego, w jakim odbywała się Msza, ani motywu częstego żegnania się w jej trakcie, ale urzekły mnie melodia słów, śpiew chórzystów, którego głębia i jakość wykonania odurzyły mnie, fascynujące ikony, Jezus ukryty w jakby innej postaci chleba, gesty kapłanów i cały ten lud zgromadzony przy tajemniczym, bo zakrytym obrazami świętych, ołtarzu.

Stałam i patrzyłam. Stałam i zachwycałam się. Stałam i podziwiałam.

Po skończonej Eucharystii poznałam rodzinę Marii. Trzy zwykłe niezwykłe osoby. Ona, On i owoc ich miłości – córka.
Zwyczajowo wybierali się do kawiarenki znajdującej się w podziemiach kościoła ojców Bazylianów i zostałam przez wszystkich zaproszona na kawę. To zaproszenie było dla nich tak naturalne, jakby znali mnie od dawna. Przyjęłam tę propozycję z przyjemnością i miałam okazji wysłuchać kilku słów dotyczących Ukraińców żyjących w Polce i problemów wizowych wypowiadanych na forum przez osoby zajmujące się załatwianiem kwestii formalnych związanych z pobytem w naszym kraju.


Przyznaję Wam, że jedną z najbardziej niezwykłych stron życia, która zawsze wprowadza mnie w zdumienie i zakorzenia w miłości, są pewne drobne, a jednocześnie ogromne niespodzianki, sytuacje planowane lub nieoczekiwane, a które wprowadzają mnie nagle w inną rzeczywistość niż ta, którą żyję na co dzień.
Oto, wstaję rano w niedzielny poranek i za kilka godzin siedzę w towarzystwie Ukraińców zasłuchana w Ich sprawy, ich zwyczaje, ich bicia serc, ich opowieści o sobie. Czyż to nie jest fascynujące? Przecież jeszcze przed chwilą nie wiedziałam, że tego dnia poznam kogoś z tego kraju, a co tu mówić o piciu z tym kimś kawy i poznawaniu się nawzajem.


Moje zdumienia nabierają kolosalnych rozmiarów, kiedy po około godzinie ta serdeczna rodzina dzieli się ze mną niezwykłą dla mnie informacją, że chcą mnie widzieć u siebie na obiedzie. Tzn. Randa i ja mamy pojechać do Nich razem.
Wydaje mi się, że w Polsce z reguły potrzebujemy więcej czasu na oswojenie się ze sobą i tego rodzaju zaproszenia. A dla tamtych ludzi wystarczyło to, że jestem, że miło się ze mną rozmawia i że "jestem od Randy", czyli osoby, której oni wiele zawdzięczają.
Randa o swojej pomocy opowiadała dosyć oszczędnie, a dopiero w tamtej kawiarence i podczas obiadu w domu u serdecznej Trójki okazało się, jaki ogrom pomocnej miłości okazała całej rodzinie. Pomogła znaleść mieszkanie, pracę dla obydwojga, dzięki Niej ci wspaniali ludzie stali się radosnymi użytkownikami laptopa i Internetu, na bieżąco są pytani, czy czegoś im trzeba, a ich córka zawsze może wpaść do Randy po pomoc z angielskiego.
Oniemiałam z powodu hojności serca mojej koleżanki. Zapewniła im taki start w obcym kraju, że serce topnieje. Dała i daje prawdziwe świadectwo miłości, o którym należy pisać, które należy głosić. Pokazała mi, że można – według naszych możliwości - zaufać drugiemu człowiekowi i dać mu to, czego on potrzebuje – bezinteresowność.
Przy całym moim zachwycie, nie mam wrażenia, aby Ci, którym pomogła Randa, wykorzystywali Jej hojność. Pracują bardzo ciężko, żyją w bardzo skromnych warunkach, a tą szczodrą miłość rozsiewają dalej. Dawno nie spotkałam ludzi, którzy mając tak niewiele, tak dużo dają.
Obiad, który wspólnie zjadłam z nimi był dla mnie prawdziwą ucztą. Czułam się, jak na królewskim spotkaniu. Byłam traktowana, jak ktoś godny wszelkich zaszczytów, stół był suto zastawiony (rosół ukraiński, szuba – śledź pod pierzynką, naleśniki z mięsem, pielmieni, skrzydełka z indyka, deser, nalewka balzam, tzw. „nastojanka” i białe wino), a moi gospodarze bardzo chcąc zatrzymać mnie dłużej u siebie wymyślali kolejne powody do tego – opowiadali mi przeróżne historie i pokazali mi kilka krótkich ukraińskich filmowych opowieści.


Kiedy wspominam tamte chwile przypomina mi się historia Abrahama, którego odwiedził Bóg pod postacią aniołów. Polecam przeczytanie tej historii. Abraham – stary człowiek pragnie potomstwa. Jest więc w trudnej i jakby beznadziejnej sytuacji, bo Jego żona Sara również jest w podeszłym wieku. W najgorętszej porze dnia, kiedy Bóg przychodzi, nie zamknęli się w czterej ścianach rozpaczy, lecz przyjęli kogoś niespodziewanego i ugościli Go tak pięknie, jak potrafili.

Nie tylko moi darczyńcy byli dla mnie zaskoczeniem tamtego dnia, ale również ja dla nich i ufam, że tamto spotkanie dało nam wszystkim coś wspaniałego. W każdym razie, ja wyszłam z tamtego domu napełniona czymś dobrym. Dziś wydaje mi się, jakby to sam Bóg mnie ugościł, dał mi naprawdę wszystko, żebym mogła -będąc ciągle głodną w mojej drodze- nakarmić się.



Dziękuję Ci, Rando za Ciebie samą, za to co robisz dla drugiego, co robisz dla mnie.

Dziękuję Wam, drodzy Gospodarze, którzy pokazaliście mi, jak przyjmować drugiego człowieka: z oddaniem i zaufaniem.

piątek, 22 kwietnia 2011

Czasem należy przystanąc

po długim biegu

usłyszec juz nieznany

rytm serca

i dotknąc samego siebie

sięgając do początku

aby ożyc

środa, 9 lutego 2011

- Są sprawy, które muszą zostac powiedziane


Może nie jest za późno -






z filmu "Miłosc i Wojna".

piątek, 4 lutego 2011

TAK

Tak

w moim życiu

liczą się

Prawda

Wolnosc


Mam nadzieję

że liczy się już

miłosc

ta subtelna Miłosc

która mnie uzdrawia

w cierpieniu i slowem


Ufam już, że wybaczę sobie

że wybaczę Tobie

że pomimo ruin

odnajdę życie


Odnajdę Boga

sobota, 15 stycznia 2011

cena wolności

zbliża się chwila

w której wydam z siebie głos

jak mój dowódca

Jezus

po latach

dojrzewania

milczenia

cierpienia

wydam głos potężny

bez lęku

powiem prawdę

i nikt

i nic

mnie nie powtrzyma







nie planując tego

staję się

odważnym

mężnym

i dzielnym

wojownikiem

o prawdę

sprawiedliwosc

i zwyczajny szacunek




już nie boję się byc sama po drugiej stronie barykady



wrzucana w bolesne i dotkliwe koło odrzucenia i przymus milczenia

dorastając

i idąc wyboistą drogą

nauczyłam się

odwagi

bycia sobą

i mówienia wprost

twardych i niewygodnych słów


i jeszcze, że kocham

nawet jesli odejdziesz

wtorek, 11 stycznia 2011

śmierc za życia



może nauczyc nas życ







o ile walczyc do ostatniej krwi

i na tę śmierc się zgodzic

poniedziałek, 3 stycznia 2011

zwyczajnie

jak

pies

którego pan

wypuścił

z domu

na noc

wróciwszy

zmęczony

głodny

skundlony czasami

wyję

i szczekam

i drapię o Twoje drzwi


Jezu

ufam Tobie