poniedziałek, 31 października 2011

Madryt







Koleżanko Anko, a co Ty zwiedziłaś w tym Madrycie? Tak piszesz i piszesz (o ile dosadniej zabrzmiałoby: tak gadasz i gadasz) o tych kolorowych przygodach hiszpańskich, a słowa nie wyciśniesz na temat stolicy! Kiedy nas o niej poinformujesz?


Koleżanka Anka stropiła się nieco. Zamierzała bowiem sprzedać parę szczegółów. Tajemne plany zostały jednak obr(n)ażone dziennikarskim atakiem i odechciało jej się . Czego? Tego nie wiedziała, ale podniosła dumnie głowę i z namaszczeniem rzekła: albo nigdy albo teraz – co było godne prawdziwego żołnierza ( a może polityka? strajkującego? zdesperowanego oświadczającego się/chcącej wyjść za mąż? zalęknionego przed pierwszym skokiem na bungee? – tego Anka nigdy nie mogła ustalić porozumiewając się ze sobą na osobności).


Świat zamilkł zaskoczony jej inteligentną ripostą i począł nasłuchiwać. Wydawało się, że Anka już na zawsze zespoli się z ciszą, kiedy z wolna, jakby mimochodem zaczęła objawiać światu opowieść. Nie, nie była to historia. Nie było to wymienianie miejsc godnych zwiedzenia rodem wyjęte z przewodnika turystycznego. Nie było to nawet oszałamianie ludzi pokazem artystycznych zdjęć miasta. Nie jakby z gwinta strzelił, ale jak ziarnko do ziarnka Anka zaczęła zbierać obrazki, które poukładały się w jej mózgowym gabinecie i snuć prawdziwie królewski dywan zdarzeń, po którym można było chodzić, jak gołębie po parapecie.

A oto jej gaworzenie….



Na początku był targ niedzielny. Dość powiedzieć, że funkcjonuje tylko w ten dzień.

Potem poznałam Picasso w Muzeum Królowej Zofii. Jego malarski manifest antywojenny „Guernica” pozostał niemal niezauważony przeze mnie mimo swojego słusznego rozmiaru (tu Anka zawiesiła wątek, bowiem przypomniała sobie, że później ten obraz tajemniczo poruszył ją, kiedy miała okazję zwiedzać muzeum poraz wtóry).

A później zauroczyłam się. Jest wielki, zielony, pełen rzeźb i ptaków. Jest niezwykle spokojny, chociaż pełen ludzi. Park Dobrego Odpoczynku (Parque del Buen Retiro).kojarzy mi się nieco z Parkiem Łazienkowskim z uwagi na dbałość o zieleń i naturę nieożywioną i dostojny charakter. Niezwykle łatwo jest wyobrazić sobie ludzi minionych czasów, którzy spacerowali tymi alejkami. Może rozprawiali o pogodzie? Może o polowaniach poza miastem? Może dyskutowali o polityce? A może jakiś młodzieniec zrywał kwiaty dla wdzięcznej dziewczyny? Szkoda tylko, że ona była przeznaczona dla innego! Przyjęła podarunek ze smutkiem, wiedząc że z młodzieńcem widzą się poraz ostatni. Tak, w tym parku odczuwałam ducha przeszłości. Jego piękno przejmowało i – jak wszystko, co ma związek z naturą – uspokajało mnie. Przeżyłam tam komiczną chwilę. Wybraliśmy się do Parku w trójkę: Łukasz, Rafał i ja. Wzięliśmy trochę chleba, żeby karmić ptaki (a może raczej nalezałoby powiedzieć, że karmiliśmy je, bo nie zjedliśmy chleba podczas któregoś posiłku i chcieliśmy pozbyć się go w jakiś szlachetny sposób). Rzucamy okruchy, a kaczki – niekumate – gapią się w nie, jak leń w telewizor. Centralnie nie rozumieją tematu. Polskie kaczki, jak i każde inne wynaturzone przez cywilizację zwierzę, postąpiłyby po polsku – czyli tak, jak każdy uczciwy obywatel Rzeczpospolitej w momencie proby wsiadania do zatłoczonego autobusu dalekomiejskiego lub pociągu.[1] Hiszpańskie kaczki mają dobrze przetrenowany proces obserwacji „apu” i zupełnie nie integrują się z nim, kiedy po wstępnej analizie należy. Uśmiałam się więc z chłopakami do licha (a o interakcję międzyprzeponową między nami było niezwykle łatwo) i usilnie wprowadzaliśmy w praktykę wiedzę o żywieniowej konsumpcji. Kacze dzioby załapały temat dopiero, gdy sute danie probowały im podkraść, jak zawsze zwinne – również intelektualnie – wróble. Otrząsnęły się z mroku nieświadomości i po krótkim „eureka!” wprawiły się w ruch. Wydawałoby się, że na tej krótkiej lekcji za-kumania koniec, a tu trzy kaczyska zaczynają uprawiać niezwykle przejmujący i wrzaskliwy monolog, kwakając bez wytchnienia każda do kolejnej. Jak widac, nie tylko ludzie mają problem z rozmawianiem, nie tylko ludzie nie radzą sobie z wymogiem słuchania się nawzajem, nie tylko ludzie kłócą się jak kaczki. Również kaczki kłóca się jak ludzie! Drą się jedna do drugiej, po czym ganiają we trzy to w jedną, to w drugą stronę. Idą pędęm tu, przystają, kwakają, idą pędem tam, przystają kwakają. Jaki mnie ogarnął szał śmiechu!

Poza Parkiem najbardziej podobało mi się zwiedzanie muzeów. Zobaczyłam trzy piętra, po jednym na każde muzeum (Królowej Zofii, Prado, Thyssen-Bornemisza). Jak zawsze (kiedy jestem w muzeum sztuki) doznałam szczególnego rodzaju uczuć, które towarzyszą miłośnikom malarstwa, grafik i rysunków. To jest ładunek czegoś tak przejmującego, że chce się –li i jedynie – przebywać samemu i doznawać wewnętrznej erupcji. Nie lubię wspólnego z kimś zwiedzania muzeum, bo ja – zachwycam się i chcę by ten zachwyt trwał, trwał i zniczym, nie mieszał się (zwłaszcza z pośpiechem, poczuciem, że ktoś czeka na mnie,narzekaniem i gadaniem). Kiedy jestem sama, mogę zapomnieć o poczuciu czasu i we własnym tempie, po wielekroć, niemal bez końca wpatrywać się i wchłaniać. Dlatego twórczość Pablo Picasso, Salvadora Dalego,Joana Miró, Bartolomé Bermejo, Pedro Berruguete, Sánchez Coello, El Greco, Jusepe de Ribera, Francisco de Zurbarán, Bartolomé Esteban Murillo, Alonso Cano, Diego Velázquez, Francisco Goya, Vicente López, Mariano Fortuny, Carlosa de Haes, Raimundo de Madrazo y Garreta, Eduardo Rosalles, Joaquína Sorolla y Bastida, Tycjana, Francisco Goya, czy też Vincenta van Gogha była dla mnie kojącym spacerem nad morzem, słuchaniem poruszającego motywu muzycznego, piciem kawy w ulubionej kawiarni, ożywczą rozmową. Była inspiracją.


Dzielnica Literacka (Barrio de Las Lettras)- dawniej zamieszkiwana przez wielu ludzi pióra, obecnie niezwykle urokliwe miejsce obfitujące w kawiarnie. Przestrzeń ta jest niezwykle spokojna, pełna wąskich ulic, całkiem zielona (tu i ówdzie napotyka się przyuliczne drzewka), budynki są dosyć stare, a wokoło panuje duch, który porusza mój potencjał twórczy i przyjemnie drażni receptory inspiracji. Przechodząc obok obrazów pisarzy zdobiących pewną kawiarnię nie sposób przejść obojętnie i nie poczuć nastroju dawnych chwil. Oto widzisz Hemingway’ a idącego w kierunku Placu św. Anny do swojego ulubionego baru Cevezeria Alemana. Właśnie wyszedł z nieistniejącego już hotelu Victoria…może chciałby zjeść tapas, a może tylko napić się piwa.




W międzyczasie towarzyszyły mi Brama Słoneczna (Puerta del Sol – niezmiennie prowadząca mnie do La Tauriny), Rynek (Plaza Mayor – kojarzący się z Rynkiem na warszawskiej Starówce), Pałac Królewski (El Palacio Real – zapamiętałam głównie dużą kolejkę do budynku w skwarze słonecznym i niezwykle ozdobne sufity. Każda sala reprezentowała inny charakter), Park Zachodni (Parque del Oeste - tu uprawialiśmy prześwietne wieczorne spacery. Zadziwiala mnie ilość ludzi wyległych na ulice miasta oraz obecność rodzin z małymi dziećmi spędzających po ciemku i wesoło czas przy parkowych zabawkach.), pomnik Don Kichota i Sancho Pansy na Placu Hiszpanii (Plaza de Espana), Katedra Naszej Pani z Almudeny (Nuesta Senora de la Almudena), Opera Teatro Real przy Placu Wschodnim (Plaza de Oriente), Plac z fontanną z posągiem bogini Kybele (Plaza de Cibeles) i inne cenne obiekty.



Czy Madryt zachwycił mnie?

Jest to miasto z pewnością bogate w historyczne monumenty i budynki, pelne imperialnych wspomnień i nie zniszczone przez wojenne zawieruchy. Zielone i bogate w wyjątkowe zwyczaje. Z jakichś jednak nie do końca zrozumiałych dla mnie samej powodów, to miasto nie urzekło mnie. Zdaje mi się być jednym z miast europejskich, jakich wiele. Poruszające, nawet piękne, na swój sposób chaotyczne, rześkie, brudne, różnorodne. Różne szczegóły tej stolicy poruszały mnie niezmiernie i inspirowały ducha. Podzieliłam się tym właśnie z Wami. To były dojmujące wzruszenia.

A jednak, ja zakochałam się w Toledo…




Obok Anki siedziała ciekawość. Niecierpliwie wiercił się spokój. Grzecznie mruczała cisza.
Świat przestał pędzić i glębiej zasłuchał się.



[1-przyp. red.] pchaj się, kto może!

poniedziałek, 10 października 2011

IFEMA







Po dziesięciu dniach mojego pobytu w Madrycie (trzy dni szalonego couchsurfingu i siedem statecznego mieszkania po wolontariacku, czyli w hostelu) przeniosłam się z moimi kompanami do IFEMA’y (będę ten skrót po swojemu odmieniac przez przypadki z uwagi na niewygodę językową, jaką sprawia mi w nim litera A. Krótko pisząc, litero A nie będziesz mi tu jak Zygmunt Warszawski nieruchomo stała).

IFEMA Feria de Madrid jest ogromnym budynkiem, w którym znajduje się kilka hal przeznaczonych do targów handlowych i jednocześnie jest wielkim powierzchniowo centrum kongresowo- eventowym.

Myśl o przeprowadzce do wielkiej hali, w której miałam spac na karimacie przez ponad dwa tygodnie wśród tysiąca innych wolontariuszy przerażała mnie od samego przyjazdu. U Shaheen grzałam się kocią sierścią Talliego na tapczanie, a po trzech nocach leżałam na łóżku w hostelu, którego warunki były dużo słabsze (sześc osób piętrowo spało w jednym pokoju o płytkowej podłodze; no i to „korytowo” niesmaczne jedzenie), ale przynajmniej spanie było wygodne, a towarzystwo przyjemne…
Tak, tak… z każdą zgryzotą dotyczącą niewygodnego spania pośród tłumu bałam się coraz bardziej i coraz głębiej zaczynałam rozumiec powagę swojego wieku :).

Ja, Anna Laskowska – przodowniczka i orędowniczka życia w spartańskich warunkach na wszelkiego rodzaju wyprawach, dumna z obywania się bez tzw. damskich gadżetów (które zajmowały nie tylko powierzchnię bagażu, ale i czas przeznaczony na EKSPLOROWANIE TERENU), pocieszająca się zimną wodą i jedzeniem byle czego, a nade wszystko marząca o spaniu pod gołym niebem na byle czym – z e s t a r z a ł a m się…


Gdzie to męskie wychowanie, do którego zaprawili mnie moi bracia?
Gdzie te przygody?

Właśnie przypomniał mi się historyczny moment wypadnięcia z kajaku w czasie ścigania się z innym kajakiem na dosyc rwącej rzece. Nie wyrobiliśmy na zakręcie, gdzie wartko przepływaliśmy pod schyloną gałęzią, która mojemu bratu omal nie rozcięła gardła, i bęcnęliśmy do wody.
Zimno, jak sto litrów lodu w wannie, a ja zanoszę się śmiechem do rozpuku – tak mnie wtedy rozbawił motyw tej wariackiej przygody.


Gdzie to dumne tygrysie serce?
Gdzie?
Gdzie?
Gdzie?!!!

Echo, skapciałe od narzekania na tortillę de patatas (zanim rozstałam się z Shaheenowym kotem musiałam przeczuwac nadchodzacą traumę hostelową), odpowiadało mi w jakimś niezrozumiałym języku, co jeszcze bardziej wprawiało moje wnętrzności w rozterki.
Ja nie chcę do IFEMY!
Ja nie chcęęę!!!!!

Z jakim smutkiem jechałam tamtego poniedziałku metrem. Z jaką tęsknotą za żelaznym, aż wygodnym łóżkiem piętrowym. Jak bardzo chciałam przykuc się do drzwi pokoju nr 21!
Nigdy się tego nie dowiecie.
Tak, bardzo żaliłam się nad swoim nędznym wolontariackim losem!


Pierwsze chwile spędziliśmy przez IFEMĄ. Setki wolontariuszy przymusowo czekalo zagrzewając się do „łubudu” na rejestrację. Pełna niepokoju z ulgą przyjęłam propozycję Beaty, żeby w ramach pierwszych zadań wolontariackich pojechac na pobliskie lotnisko Barajas, w celu odbierania pierwszych pielgrzymów, a może jeszcze wolontariuszy i wskazywania im drogi wyjścia w obranym przez nich kierunku. Propozycję przyjęłam z ulgą, ponieważ była dla mnie chwilowym wybawieniem, zwykłą psychologiczną ucieczką przed konfrontacją z wzbudzającym lęk nieznanym. Wycieczka okazała się niezwykle nudnym przedsięwzięciem (w czasie czterech godzin stania przy wskazanym terminalu odebrałam zaledwie trzy osoby), ale pomogła mi nieco w oswojeniu się z wielkim centrum polityczno- naukowo- sportowo- handlowo- i co tam jeszcze –rozrywkowym.
Wróciłam zmęczona nudą, więc miałam mało energii na kontakt z wyimaginowanym wrogiem.


Zarejestrowałam się.
Odebrałam wolontariacki ekwipunek.
Zaobrączkowana nadgarstkowo dowodem przynależności do IFEMY weszłam.
Zobaczyłam.
Rozłożyłam się na karimacie.
I przyjrzałam się swojemu położeniu:

Wokoło pusto.
Brzydko.
Blisko i w oddali moi znajomi.
Leży się całkiem nieźle. Znajomo twardo, mam na myśli.

Pozostaje jeszcze drugi wariant IFEM’owej neurozy.
Tłum ludzi, którego tak bardzo się obawiałam jakoś nie nadchodzi.
To znaczy przed IFEM’ą widziałam owe Setki, ale w ogromie hali ta liczba jakoś przyjemnie zawodzi. Znika wrażenie otoczenia przez tyranozaury ludzkich ciał, głosów, pytań i spojrzeń.
Hala jest tak wielka, że wydaje się wchłaniac każdą liczbę ludzi. W moim surrealistycznym grajdołku przedstawia się pejzaż kolosalnego drapacza chmur zamieszkanego przez myszy, które nie mogą nawet zapełnic parteru.

Uspokajam się znacznie.
Strach, skubaniec, ma naprawdę wielkie oczy i mimo że ma potężną wadę wzroku, nie nosi korygujących szkieł kontaktowych!

Poszliśmy na pierwszy IFEM’owy posiłek.
Powitało nas coś tak smacznego, że nie dośc, że myśli ukoiły się widokiem pustej hali, a ciało przypomniało sobie „wygodę inaczej”, to kwasy zaczęły radośnie igrac w moim żołądku.
Hura!
Nareszcie koniec z torti… (niech przepis na nią wymarłym będzie). Witaj kulinarna przygodo! Witaj hulaszcze konsumpcyjne życie!
Czerwone vouchery na restauracyjne posiłki po IFEM’owym śniadaniu zapowiadały jeszcze sympatyczniejsze doznania.


I... potoczyło się życie…


IFEMA przetrenowała mnie raz, po czym traktowała już tylko jak swojego.
Za Chińczyka, ani nawet Japończyka nie mogłam zasnąc pierwszej nocy. Światło w hali paliło się całą noc i to centralnie prawie nade mną. Co ja się napraktykowałam różnych odzywek myślowych, a jakich nie zdobyłam umiejętności w przekręcaniu z boku na bok pod osłoną śpiwora! A światło, nic, nawet nie mrugnęło w poklasku dla moich zdobytych, niekoniecznie harcerskich sprawności. Kolejne noce były już tylko naznaczone sekundowym odlatywaniem w objęcia Morfeusza. A światło ograniczyło się już tylko do dotrzymywania mi towarzystwa, żebym na wszelki wypadek nie bała się zasnąc w ciemności. Błyskawiczny tryb zasypiania związany był z intensywnym trybem EKSPLOROWANIA, ale przypuszczam, że również oswajanie się z IFEM’ą i odkrywanie uroków tego miejsca mógł mieć wpływ na mój zupełnie nie czujny, bezpieczny skok w sen.


To właśnie w tym miejscu brałam udział we Mszach Świętych.

Tu wstawałam przeważnie o 6.20 w celu ogarnięcia porannej kolejki do prysznica. Czekając w kostiumie kąpielowym na warcie czytałam na wpół śpiąc YOUCAT pod przewodnictwem redakcyjnym BENEDYKTA.

Tu jadłam śniadania.

Tu poznawałam fantastycznych ludzi.

Tu oswajałam tłum, który jakimś cudem wciąż się wchłaniał i wchłaniał, i wcale nie było ciasno.

Tu śpiewałam na próbach chóru.

Tu ekscytowałam się planem na kolejny dzień i wściekałam się kolejnym rozwalonym planem dnia (jeśli miał to być dzień poświęcony pracy).

Tu zwierzałam się z przygód.

Tu słuchałam o przygodach.

Tu miałam wspaniałe rozmowy.

Tu czytałam.

Tu modliłam się.

Tu się delikatnie zauroczyłam.

Tu naprawdę wygodnie spałam.

Tu zwyczajnie sobie bylam...



Był pewien dzień, w którym uświadomiłam sobie, że IFEMA stała mi się droga.

W nocy z soboty na Niedzielę (to były dosłownie ostatnie chwile naszego wolontariatu) spaliśmy pod gołym niebem (czy zauważyłam wtedy, że spełniłam swoje dziewczęce marzenie?) na lotnisku wojskowym Aeropuerto de Quatro Vientos biorąc wcześniej udział w wieczornym czuwaniu z Papieżem. Warunki tamtych godzin były z rodzaju spartańskie. O dziwo w ogóle nie przejmował mnie ani brak wody do mycia, ani skwar dnia, ani chłód nocy, ani potężna wichura i ulewa, ani tłumy, jakich chyba w życiu na żywo nie widziałam (miliony to nie setki – to prawda). Tak, nie było wygodnie, ale jakoś mnie to nie smuciło. Gdzie podziała się ta s t a r z e j ą c a się Ania, której lęki zachmurzały czoło?
Znowu byłam rozhasaną dziewczyną, której w głowie mnożyły się chęci na przygody!
Powrót do IFEM’y był długi i żmudny, bo podróżowac z tłumem jest naprawdę trudno.
Ale kiedy wysiadłam z metra i zobaczyłam znajomy budynek poczułam się, JAKBYM po długiej podróży z tęsknotą WRACALA DO DROGIEGO SERCU DOMU. To byla ona, moja kochana IFEMA! Moje serdeczne spanie na podłodze! Mój ty prysznicu po kolejce! Moje ty światło jarzeniowe! Moja IFEMO!

A kiedy tego samego dnia, w tym budynku oswojonym stałam prawie pod sceną gapiąc się przez pół godziny na BENEDYKTA papieża i rycząc ze wzruszenia, IFEMA STAŁA SIĘ DLA MNIE DOMEM.

KONIEC!

sobota, 1 października 2011

wypasanie



Należę do osób jedzących i lubiących generalnie wszystko, co wpadnie do talerza - myślałam tak przez całe życie. Jeśli jednak trafiała się jakaś wyjątkowa smakowa niespodzianka, długo pozostawałam pod jej wrażeniem.
Przykładowo wspominanie kurczaka podanego mi kiedyś w tajemniczym hinduskim sosie zajęło mi około miesiąca. Z tęsknotą rozczulałam się nad specyficzną nutą przypraw i kruchością mięsa. Nawet teraz przywołanie z pamięci smaku powoduje we mnie ssanie kubków na języku.


Madryt powitał mnie potrawą nie do zniesienia. Zjadłam ją dwa razy i obecnie planuję omijac na wieki. To niegodna dalszych przepierzeń słownych tortilla de patatas. Mój gust kulinarny, jak się okazało, reprezentuje jednak jakiś poziom wyrafinowania i nie znosi zwykłego niechlujstwa (za niechlujstwo uważam niezgrabne przygotowanie potrawy czy przepisu.TA potrawa osiągnęla wysokie noty w obu kategoriach).

Po tygodniu tolerowania z wysiłkiem innych niesmacznych posiłków serwowanych w hostelu, w którym mieszkalam przez pierwszy tydzień wolontariackiego czasu, szczęśliwie rozpoczęłam błogosławiony czas odżywiania się w restauracjach. Darmowe dla wolontariuszy zabawy w „chcę to albo tamto, por favor” umożliwiały czerwone vouchery i dzięki nim narzekania na jedzenie skończyły się tak szybko, jak się zaczęły.
W międzyczasie znajomy, którego poznałam na imprezie couchsurfingowej wprowadził mnie w świat Muzeo del Jamon. Czas spędzany w sympatycznym towarzystwie, kanapki z szynką oraz specyficzna kultura jedzenia sprawiły, że owa siec barów piwno-szynkowych stanowiła jedno z przyjemniejszych doświadczeń kulinarno-kulturowych.

Pierwszy raz wybraliśmy się tam przed północą po niedzielnym pikniku w Parku Retiro...
Madryt był piękny tamtej nocy. Światła igrały, miasto tętniło ludzkimi krokami, jazdą samochodów i gwarem głosów przy kawiarnianych i restauracyjnych stolikach. Szliśmy bez konkretnego celu wzdłuż Grand Via rozkoszując się późną porą i rozkwitem madryckiego życia. Po dłuższym czasie spacerowania Sasha zaproponował nam ucztę w Muzeo del Jamon i tam skierowaliśmy się głodni i spragnieni wrażeń.

W barze panował specyficzny klimat: sciana luster, w których można było spotkac samego siebie na tle wiszących szynek oraz całych nóg z kopytami. Wszystkie wystawione były na sprzedaż. Kelnerzy uwijali się w niezwykle szybkim tempie przyjmując zlecenia, wydając kanapki lub piwo i przyjmując należności. Podziwiałam w nich to, że mimo wielu zamówień, pamiętali kto za co płacił. Wszelkie „pomyłki” w obliczeniach traktowaliśmy natomiast jako zwykłe oszustwo, ponieważ wcześniej dokładnie odtwarzali serię grupowych zleceń. Vouchery nie obowiązywały w tych barach, używalismy więc walutę euro, która kusiła niektórych, niestety.

Oszustwa przydarzały się niestety w różnych miejscach, trzeba więc było być czujnym i dokładnie liczyc wydawane pieniące. Cóż, naszemu pobytowi w Madrycie nie brakowało złodziejskiej pikanterii. Doświadczyło jej kilku moich znajomych i można by było na ten temat napisac osobny tekst.


Wracając do Muzeo del Jamon niesamowicie jadło nam się kanapki z szynką i/lub serem żółtym (zwlaszcza bocadillo con jamon iberico) oraz piło tamtejsze piwo Mahou. Tą atmosferę niezwyklosci wywoływalo również to, że jedliśmy na stojąco. Kelnerzy nie szczędzili nam piwa (alkohol wylewał się z szklanek podczas napelniania ich i podawania klientom), a wszystkie resztki jedzenia czy zużyte serwetki gromadziły się stosami na podłodze, którą od czasu do czasu poruszeniem szczotki do zamiatania sprzątał barman. Sami pracownicy przygotowując posiłki wyrzucali za siebie korki od butelek czy inne akcesoria barowe. Dodac do tychże interesujące towarzystwo, w którym przebywałam i nie dziwi, że w barze tym z przyjemnością wydawałam zarobione przez siebie euro.


Jedzenie w Madrycie było przepyszne. Samo wspomnienie ilości dań podczas posiłku wprawia mnie w dobry nastrój, a kiedy przypominam sobie ulubione potrawy, nastrój ten osiąga stan bardzo dobry. Moje kwasy żołądkowe zaczynają igrac na myśl o wspaniałym spaghetti z owocami morza, bakłażanie w sosie miodowym czy fantastycznym gazpacho.
Cudownie było móc rozkoszowac się churros maczanymi w czekoladzie lub kawie z mlekiem.
A kawa – cóż może równac się z niezwykłym smakiem espresso o poranku?


Niedaleko placu Puerta del Sol, przy Carrera de San Jerónimo i naprzeciwko Muzeo del Jamon znajduje się jedyna w swoim rodzaju restauracja La Taurina. Jej wyjątkowośc uzasadniona jest z trzech powodów.
Pierwsza przyczyna mojej ekscytacji to niezwykle wyrafinowane i bardzo dobre jedzenie. Każda potrawa wywoływała we mnie przyjemne doznania smakowe i w trakcie jedzenia marzyłam o kolejnych wizytach w tej restauracji.
Drugi aspekt ładujący mnie pozytywnie dotyczył sympatycznej obsługi, a zwłaszcza pana, który zdawał się być szefem tego miejsca, a jednocześnie obsługiwał stoliki. Mam łatwośc nawiązywania kontaktów z kelnerami i tym razem doszlam do szybkiego porozumienia się nawzajem. Nie przeszkodziła nam w wymianie uprzejmości nawet moja słaba znajomośc hiszpańskiego :). Pan pytał o to, czy dużo mamy pracy jako wolontariusze i jak smakuje jedzenie, a ja tzw. spanglishem odpowiadałam, że pracy jest "more menos than mas" (kto rozumie hiszpański, zauważy lekki absurd tej odpowiedzi), a jedzenie jest po prostu przepyszne. Swoje zachwyty nad kuchnią La Tauriny wyrażałam otwarcie i często, a pan wkrótce wziął na wyłącznośc obsługę stolika, gdzie siadywałam z moimi znajomymi i z każdą wizytą mogłam wymienic właśnie z nim uprzejmosci i uśmiechy.
Ostatni motyw, który sprawił że restauracja stała się centrum moich kulinarnych doświadczeń dotyczył poruszonej w poprzednim poście corridy. Każdy szczegół wystroju La Tauriny związany był z walką byków. Kafelki na ścianie ilustrowały sceny wypasania zwierząt lub przejsc z matadorami. Na kolumnach wisiały zdjęcia przedstawiające drastyczne sceny zderzenia człowieka z bykiem. W gablotach znajdowały się akcesoria związane z corridą, takie jak stroje, płachty czy krótkie włócznie. Całośc dopełniały telewizyjne relacje z walk oraz wywiady z matadorami.

Będąc pod wrażeniem oglądanej wcześniej corridy i łącząc jej specyficzny duch z doznaniami smakowymi i relacjami z obsługą, naturalnie zostałam wielbicielką tego miejsca i stałą bywalczynią La Tauriny.

Przyznaję, rozpieścilam moje kubki smakowe do granic możliwości!


:)