Należę do osób jedzących i lubiących generalnie wszystko, co wpadnie do talerza - myślałam tak przez całe życie. Jeśli jednak trafiała się jakaś wyjątkowa smakowa niespodzianka, długo pozostawałam pod jej wrażeniem.
Przykładowo wspominanie kurczaka podanego mi kiedyś w tajemniczym hinduskim sosie zajęło mi około miesiąca. Z tęsknotą rozczulałam się nad specyficzną nutą przypraw i kruchością mięsa. Nawet teraz przywołanie z pamięci smaku powoduje we mnie ssanie kubków na języku.
Madryt powitał mnie potrawą nie do zniesienia. Zjadłam ją dwa razy i obecnie planuję omijac na wieki. To niegodna dalszych przepierzeń słownych tortilla de patatas. Mój gust kulinarny, jak się okazało, reprezentuje jednak jakiś poziom wyrafinowania i nie znosi zwykłego niechlujstwa (za niechlujstwo uważam niezgrabne przygotowanie potrawy czy przepisu.TA potrawa osiągnęla wysokie noty w obu kategoriach).
Po tygodniu tolerowania z wysiłkiem innych niesmacznych posiłków serwowanych w hostelu, w którym mieszkalam przez pierwszy tydzień wolontariackiego czasu, szczęśliwie rozpoczęłam błogosławiony czas odżywiania się w restauracjach. Darmowe dla wolontariuszy zabawy w „chcę to albo tamto, por favor” umożliwiały czerwone vouchery i dzięki nim narzekania na jedzenie skończyły się tak szybko, jak się zaczęły.
W międzyczasie znajomy, którego poznałam na imprezie couchsurfingowej wprowadził mnie w świat Muzeo del Jamon. Czas spędzany w sympatycznym towarzystwie, kanapki z szynką oraz specyficzna kultura jedzenia sprawiły, że owa siec barów piwno-szynkowych stanowiła jedno z przyjemniejszych doświadczeń kulinarno-kulturowych.
Pierwszy raz wybraliśmy się tam przed północą po niedzielnym pikniku w Parku Retiro...
Madryt był piękny tamtej nocy. Światła igrały, miasto tętniło ludzkimi krokami, jazdą samochodów i gwarem głosów przy kawiarnianych i restauracyjnych stolikach. Szliśmy bez konkretnego celu wzdłuż Grand Via rozkoszując się późną porą i rozkwitem madryckiego życia. Po dłuższym czasie spacerowania Sasha zaproponował nam ucztę w Muzeo del Jamon i tam skierowaliśmy się głodni i spragnieni wrażeń.
W barze panował specyficzny klimat: sciana luster, w których można było spotkac samego siebie na tle wiszących szynek oraz całych nóg z kopytami. Wszystkie wystawione były na sprzedaż. Kelnerzy uwijali się w niezwykle szybkim tempie przyjmując zlecenia, wydając kanapki lub piwo i przyjmując należności. Podziwiałam w nich to, że mimo wielu zamówień, pamiętali kto za co płacił. Wszelkie „pomyłki” w obliczeniach traktowaliśmy natomiast jako zwykłe oszustwo, ponieważ wcześniej dokładnie odtwarzali serię grupowych zleceń. Vouchery nie obowiązywały w tych barach, używalismy więc walutę euro, która kusiła niektórych, niestety.
Oszustwa przydarzały się niestety w różnych miejscach, trzeba więc było być czujnym i dokładnie liczyc wydawane pieniące. Cóż, naszemu pobytowi w Madrycie nie brakowało złodziejskiej pikanterii. Doświadczyło jej kilku moich znajomych i można by było na ten temat napisac osobny tekst.
Wracając do Muzeo del Jamon niesamowicie jadło nam się kanapki z szynką i/lub serem żółtym (zwlaszcza bocadillo con jamon iberico) oraz piło tamtejsze piwo Mahou. Tą atmosferę niezwyklosci wywoływalo również to, że jedliśmy na stojąco. Kelnerzy nie szczędzili nam piwa (alkohol wylewał się z szklanek podczas napelniania ich i podawania klientom), a wszystkie resztki jedzenia czy zużyte serwetki gromadziły się stosami na podłodze, którą od czasu do czasu poruszeniem szczotki do zamiatania sprzątał barman. Sami pracownicy przygotowując posiłki wyrzucali za siebie korki od butelek czy inne akcesoria barowe. Dodac do tychże interesujące towarzystwo, w którym przebywałam i nie dziwi, że w barze tym z przyjemnością wydawałam zarobione przez siebie euro.
Jedzenie w Madrycie było przepyszne. Samo wspomnienie ilości dań podczas posiłku wprawia mnie w dobry nastrój, a kiedy przypominam sobie ulubione potrawy, nastrój ten osiąga stan bardzo dobry. Moje kwasy żołądkowe zaczynają igrac na myśl o wspaniałym spaghetti z owocami morza, bakłażanie w sosie miodowym czy fantastycznym gazpacho.
Cudownie było móc rozkoszowac się churros maczanymi w czekoladzie lub kawie z mlekiem.
A kawa – cóż może równac się z niezwykłym smakiem espresso o poranku?
Niedaleko placu Puerta del Sol, przy Carrera de San Jerónimo i naprzeciwko Muzeo del Jamon znajduje się jedyna w swoim rodzaju restauracja La Taurina. Jej wyjątkowośc uzasadniona jest z trzech powodów.
Pierwsza przyczyna mojej ekscytacji to niezwykle wyrafinowane i bardzo dobre jedzenie. Każda potrawa wywoływała we mnie przyjemne doznania smakowe i w trakcie jedzenia marzyłam o kolejnych wizytach w tej restauracji.
Drugi aspekt ładujący mnie pozytywnie dotyczył sympatycznej obsługi, a zwłaszcza pana, który zdawał się być szefem tego miejsca, a jednocześnie obsługiwał stoliki. Mam łatwośc nawiązywania kontaktów z kelnerami i tym razem doszlam do szybkiego porozumienia się nawzajem. Nie przeszkodziła nam w wymianie uprzejmości nawet moja słaba znajomośc hiszpańskiego :). Pan pytał o to, czy dużo mamy pracy jako wolontariusze i jak smakuje jedzenie, a ja tzw. spanglishem odpowiadałam, że pracy jest "more menos than mas" (kto rozumie hiszpański, zauważy lekki absurd tej odpowiedzi), a jedzenie jest po prostu przepyszne. Swoje zachwyty nad kuchnią La Tauriny wyrażałam otwarcie i często, a pan wkrótce wziął na wyłącznośc obsługę stolika, gdzie siadywałam z moimi znajomymi i z każdą wizytą mogłam wymienic właśnie z nim uprzejmosci i uśmiechy.
Ostatni motyw, który sprawił że restauracja stała się centrum moich kulinarnych doświadczeń dotyczył poruszonej w poprzednim poście corridy. Każdy szczegół wystroju La Tauriny związany był z walką byków. Kafelki na ścianie ilustrowały sceny wypasania zwierząt lub przejsc z matadorami. Na kolumnach wisiały zdjęcia przedstawiające drastyczne sceny zderzenia człowieka z bykiem. W gablotach znajdowały się akcesoria związane z corridą, takie jak stroje, płachty czy krótkie włócznie. Całośc dopełniały telewizyjne relacje z walk oraz wywiady z matadorami.
Będąc pod wrażeniem oglądanej wcześniej corridy i łącząc jej specyficzny duch z doznaniami smakowymi i relacjami z obsługą, naturalnie zostałam wielbicielką tego miejsca i stałą bywalczynią La Tauriny.
Przyznaję, rozpieścilam moje kubki smakowe do granic możliwości!
:)
Andźka, uwielbiam Twoje teksty!!!
OdpowiedzUsuń