Jak niektórym z Was wiadomo, mieszkałam w USA.
Byłam w sumie w pięciu stanach – dwa razy po sześc miesięcy, czyli w sumie okrągły rok.
Każdy z wyjazdów był dla mnie, po swojemu, cenny. Oba były inne, ale wspólnie radosno-bolesne i uczyły mnie czegoś ważnego.
W Stanach mogłam zaspokajac głęboka potrzebę własnej niezależności. Niedawno miałam okazję odpowiedziec sobie na pewnych warsztatach, jakie wartości są dla mnie najważniejsze. Spośród podanych gotowców na pierwszym miejscu wybrałam harmonię, a na drugim niezależnośc. Wybrałam te wartości, których w życiu zawsze mi brakowało. Stany dały mi to, o co w Polsce nieraz musiałam walczyc. Mogłam wreszcie decydowac o sobie bez tłumaczenia nikomu motywów moich decyzji, własnych nastrojów czy wydanych na siebie pieniędzy. Mogłam wreszcie wziąć na siebie pełną odpowiedzialnośc i poczuc siłę, którą w Polsce słabo odczuwałam, bo niepotrzebnie chciano mnie zatrzymac przy sobie i nie wierzyłam w siebie z innych powodów. Boże, co za ulga dostac po dupie za własne źle ulokowane uczucia albo czyjeś nieuczciwe zachowanie i uczyc się samodzielnego rozwiązywania tych problemów. Co za trudna, ale ważna lekcja nauki szacunku do samej siebie! Co za ulga móc wydac 400 dolarów na biżuterię, ktorej nigdy nie miałam z 600 zarobionych albo 6 płyt z ulubioną muzyką i słuchac tylko samej siebie i czuc, że właśnie się uszczęśliwiłam bez wyrzutów sumienia! Jakie poczucie siły mi towarzyszyło, kiedy przeprowadzałam się zupełnie w ciemno ze stanu Wisconsin do Illinois. Pojechałam za pracą do Chicago nie znając tam nikogo. Zamieszkałam u Amerykanów i z miejsca zostałam ich ulubienicą, do której szło się..po radę. Albo podróżowałam pociągiem z Connecticut do New York, żeby zwiedzac moje masakrycznie kochane Nagie Miasto! Załatwiałam sprawy w banku, sklepach, na poczcie, w muzeum, jadąc taksówką czy autobusem (czasem jako jedyna biała pośród morza czarnoskórych). I co piękne, przyjaźniłam się. Poznawałam swoim zwyczajem migusiem ludzi różnych ras i czułam, że będąc tam sama nie byłam samotna. A na koniec, to był taki kop do poczucia się piękną, że do tej pory zbieram tego owoce:).
W USA nie mogłam opędzic się od adorujących mnie mężczyzn i teraz dostrzegam męskie oniemienia również w Polsce. Cały bajer w tym, że wreszcie i ja dostrzegłam dar, jakim jestem i nie chowam przed sobą, i innymi głowy w kołnierz. Patrzę i widzę:).
Naturalnie, przemiany to przebiegający w czasie długi proces, który trwa już od dawna i zaczął się w Polsce. Ale USA to był skok o dziesięć kroków do przodu. Mimo, że było mi tam nieraz bardzo trudno, samotnie, boleśnie i płaczliwie... nigdy nie pożałowałam tego czasu. Za tamtą cenę warto było poczuc się fajną, pewniejszą siebie, pełną poczucia humoru, silniejszą Anką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz