środa, 18 listopada 2009

małe ślady Wielkiego Boga - Niedziela w Nowym Yorku

Niedziela, maj, 2009.

Idę Broadway Avenue.
Smutna. Zraniona. W duchu płacząca.
Ta kobieta, która zaprosiła mnie do Stanów odpuściła sobie. Odpowiedzialność, jaką wzięła za mój pobyt tutaj, zaczęła Jej ciążyć. W ciągu jednej rozmowy telefonicznej zostałam sama, w obcym kraju. Odtąd musiałam liczyć wyłącznie na siebie.

Zostałam dotknięta w jedną z dwóch najgłębszych ran mojego życia: „zobaczysz, jaka byś nie była i tak zostaniesz sama”.
Nieprzespane noce. Jak Ona mogła mi to zrobić? Przecież nie zrobiłam niczego złego.
Ogromne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.

Idę więc ulicą Nowego Yorku smutna i zraniona. Z obolałym i zbuntowanym sercem. Swoim zwyczajem pretensję kieruję do Boga. Opiekuję się wprawdzie piękną sercem Staruszką, która każdego wieczoru mówi, że kocha mnie, ale jakie to ma teraz dla mnie znaczenie?
Idę pełna zamętu i żalu w głowie. Nie ma teraz przy mnie nikogo z Przyjaciół. Cała krzyczę w sobie. Stworzyła się we mnie więź z tamtą kobietą. Boli zerwana nić. Boli brak wyobraźni, co robi człowiekowi, kiedy z dnia na dzień, bez wcześniejszych sygnałów, że jest problem, zostawia się go.

Mijam Times Square i mimowolnie znów zaczynam zachwycać się Nowym Yorkiem. Całe moje istnienie to mimowolny zachwyt nad światem, czy nawet teraz nie mogę po prostu się smucić?
A kto podzieli moją radość, że widzę Takie Miasto?
Przecież nie mam nikogo, kto mógłby to zrobić. Nawet, gdybym zadzwoniła teraz do Polski i tak nikt nie zrozumie tego, co czuję patrząc na Wielkie Jabłko. Bardzo chciałabym, żeby w tej chwili był ktoś życzliwy dla mnie i - jak ja - urzeczony miastem.

Idę w stronę Central Park. Po drodze kupuję pamiątki dla ważnych dla mnie, choć nie zawsze bliskich mi ludzi. Obie ręce mam obciążone wielkimi torbami. Jakimś cudem udaje mi się jeszcze kupić kawę i ciastko w ulubionym barze kawowym i trzymać wszystko w dłoniach.

Docieram do Columbus Circle, na rogu parku. Przy monumencie chłopaki grają właśnie jazz, a ja stwierdzam, że moje ręce potrzebują odpoczynku, kawa stygnie, a brzuch domaga się trawienia. Jestem zmęczona, głodna i zrezygnowana.
Jem ciacho gapiąc się na wróble i gołębie, które liczą na jakieś okruchy. Zaczynam je dokarmiać.
Muzyka płynie sobie, ptaki tańczą przede mną, a ja siedząc ma murku powoli zapadam w jakieś bezmyślne zamyślenie. Trwam w tym stanie przez błogą chwilę, kiedy nagle dziewczyna siedząca obok wyrywa mnie z letargu:
„Czy mogłabyś zrobić mi zdjęcie?”

Pstrykam. Cyk. I po sprawie.
Ale jeszcze dla pewności, że zdjęcie podoba się Jej inicjuję chwilowy dialog. Może wolałaby jeszcze jedno ujęcie, bo w kadrze zaplątał się przypadkowy element, który mnie osobiście przeszkadza i jestem gotowa powtórzyć pstrykniecie.

Dziewczyna uśmiecha się i mówi, że zdjęcie bardzo Jej się podoba i nie ma potrzeby robić kolejnego. Po czym dodaje:

„Chyba nie jesteś stąd?”

No tak, mój akcent. Mój mały kompleks. Całe dnie przebywam z Amerykanami i gadam, polską amerykańszczyzną.

„Zgadza się. Jestem z Polski.”

„Ooooo” – dziewczyna nie kryje zaskoczenia, w którym, mam wrażenie, kryje się życzliwość.

„ A ja jestem z Serbii”.

Jak to? Przecież rozmawia ze mną, jak rodowita Amerykanka. Nie mogę w to uwierzyć, że ktoś spoza Stanów może tak pięknie się wypowiadać.

Okazuje się, że Bojana mieszka w USA od dziesięciu lat, czyli przez połowę swojego życia. Wyemigrowała z Serbii z całą rodziną i mieszka teraz w Detroit. Skończyła tu szkoły i teraz studiuje medycynę. W Nowym Yorku spędza dwa tygodnie, ponieważ opiekuje się dziećmi, których rodzice pojechali na wakacje do Europy. Opiekę nad maluchami powierzyli Jej i dziadkom, którzy mieszkają w Nagim Mieście. Czas wolny w pracy spędza zwiedzając Nowy York i szkoda Jej, że robi to sama, bo jest pełna zachwytu dla tego miasta i nie ma z kim dzielić tego uczucia i wrażeń.

:)

Bojana okazuje się być tak sympatyczną młodą kobietą i rozmowa przebiega nam tak miło, że wspólnie postanawiamy spędzić resztę popołudnia razem. Spacerujemy po Central Park, potem po Piątej Alei, na koniec nie możemy się rozstać i zdążam dopiero na ostatni pociąg do New Haven, skąd taksówką pędzę do Derby, gdzie czeka na mnie moja kochana Staruszka.

W domu opowiadam o wszystkim i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dotknęła mnie ręka Pana Boga.


Podniósł mnie na duchu: podarował człowieka i umożliwił podzielenie się sobą i zachwytem nad miastem.

Potem wspierał mnie rozmowami z innymi, dzięki którym przetrwałam tamtą chwilę odrzucenia mnie. Asia, Ewa, Paweł…

A z Bojaną mam kontakt do dziś. Kiedy będę znów w Stanach spotkam się z Nią. Mamy to zaplanowane.



Boże, dziękuję Ci za Twoja pomoc.

3 komentarze:

  1. No czesc:) I widziesz: ludzie przychodza i odchodza:) A co do akcentu...ja, gdy mieszkalem w Anglii, zaczalem sie po pewnym czasie cieszyc, ze mowie obcym akcentem:) Taki mini-patriotyzm niewiadomo skad mi sie wlaczyl:) Nie wszyscy musza nagle tak samo sie ubierac, zachowywac i wypowiadac gloski. A poza tym...ja tam wole British niz American English jak juz:)
    Pozdrawiam w Panu +

    OdpowiedzUsuń
  2. :)Przemku, dziękuję za Twoją wypowiedź.
    masz racię: ludzie przychodzą i odchodzą..
    Lubię British:)
    I chyba..też jestem mimi-patriotką:)
    pozdrawiam Cię!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawe te przemyślenia. Niestety nie umiem takim językiem wyrażać swych myśli. Jako facet toporny jestem, a może oporny? ;-)

    W zasadzie to pierwsza notka w pełnie przeze mnie tu przeczytana.

    Że też chce Ci się śledzić moje wpisy ;-)

    OdpowiedzUsuń