

Po dziesięciu dniach mojego pobytu w Madrycie (trzy dni szalonego couchsurfingu i siedem statecznego mieszkania po wolontariacku, czyli w hostelu) przeniosłam się z moimi kompanami do IFEMA’y (będę ten skrót po swojemu odmieniac przez przypadki z uwagi na niewygodę językową, jaką sprawia mi w nim litera A. Krótko pisząc, litero A nie będziesz mi tu jak Zygmunt Warszawski nieruchomo stała).
IFEMA Feria de Madrid jest ogromnym budynkiem, w którym znajduje się kilka hal przeznaczonych do targów handlowych i jednocześnie jest wielkim powierzchniowo centrum kongresowo- eventowym.
Myśl o przeprowadzce do wielkiej hali, w której miałam spac na karimacie przez ponad dwa tygodnie wśród tysiąca innych wolontariuszy przerażała mnie od samego przyjazdu. U Shaheen grzałam się kocią sierścią Talliego na tapczanie, a po trzech nocach leżałam na łóżku w hostelu, którego warunki były dużo słabsze (sześc osób piętrowo spało w jednym pokoju o płytkowej podłodze; no i to „korytowo” niesmaczne jedzenie), ale przynajmniej spanie było wygodne, a towarzystwo przyjemne…
Tak, tak… z każdą zgryzotą dotyczącą niewygodnego spania pośród tłumu bałam się coraz bardziej i coraz głębiej zaczynałam rozumiec powagę swojego wieku :).
Ja, Anna Laskowska – przodowniczka i orędowniczka życia w spartańskich warunkach na wszelkiego rodzaju wyprawach, dumna z obywania się bez tzw. damskich gadżetów (które zajmowały nie tylko powierzchnię bagażu, ale i czas przeznaczony na EKSPLOROWANIE TERENU), pocieszająca się zimną wodą i jedzeniem byle czego, a nade wszystko marząca o spaniu pod gołym niebem na byle czym – z e s t a r z a ł a m się…
Gdzie to męskie wychowanie, do którego zaprawili mnie moi bracia?
Gdzie te przygody?
Właśnie przypomniał mi się historyczny moment wypadnięcia z kajaku w czasie ścigania się z innym kajakiem na dosyc rwącej rzece. Nie wyrobiliśmy na zakręcie, gdzie wartko przepływaliśmy pod schyloną gałęzią, która mojemu bratu omal nie rozcięła gardła, i bęcnęliśmy do wody.
Zimno, jak sto litrów lodu w wannie, a ja zanoszę się śmiechem do rozpuku – tak mnie wtedy rozbawił motyw tej wariackiej przygody. Gdzie to dumne tygrysie serce?
Gdzie?
Gdzie?
Gdzie?!!!
Echo, skapciałe od narzekania na tortillę de patatas (zanim rozstałam się z Shaheenowym kotem musiałam przeczuwac nadchodzacą traumę hostelową), odpowiadało mi w jakimś niezrozumiałym języku, co jeszcze bardziej wprawiało moje wnętrzności w rozterki.
Ja nie chcę do IFEMY!
Ja nie chcęęę!!!!!
Z jakim smutkiem jechałam tamtego poniedziałku metrem. Z jaką tęsknotą za żelaznym, aż wygodnym łóżkiem piętrowym. Jak bardzo chciałam przykuc się do drzwi pokoju nr 21!
Nigdy się tego nie dowiecie.
Tak, bardzo żaliłam się nad swoim nędznym wolontariackim losem!
Pierwsze chwile spędziliśmy przez IFEMĄ. Setki wolontariuszy przymusowo czekalo zagrzewając się do „łubudu” na rejestrację. Pełna niepokoju z ulgą przyjęłam propozycję Beaty, żeby w ramach pierwszych zadań wolontariackich pojechac na pobliskie lotnisko Barajas, w celu odbierania pierwszych pielgrzymów, a może jeszcze wolontariuszy i wskazywania im drogi wyjścia w obranym przez nich kierunku. Propozycję przyjęłam z ulgą, ponieważ była dla mnie chwilowym wybawieniem, zwykłą psychologiczną ucieczką przed konfrontacją z wzbudzającym lęk nieznanym. Wycieczka okazała się niezwykle nudnym przedsięwzięciem (w czasie czterech godzin stania przy wskazanym terminalu odebrałam zaledwie trzy osoby), ale pomogła mi nieco w oswojeniu się z wielkim centrum polityczno- naukowo- sportowo- handlowo- i co tam jeszcze –rozrywkowym.
Wróciłam zmęczona nudą, więc miałam mało energii na kontakt z wyimaginowanym wrogiem.
Zarejestrowałam się.
Odebrałam wolontariacki ekwipunek.
Zaobrączkowana nadgarstkowo dowodem przynależności do IFEMY weszłam.
Zobaczyłam.
Rozłożyłam się na karimacie.
I przyjrzałam się swojemu położeniu:
Wokoło pusto.
Brzydko.
Blisko i w oddali moi znajomi.
Leży się całkiem nieźle. Znajomo twardo, mam na myśli.
Pozostaje jeszcze drugi wariant IFEM’owej neurozy.
Tłum ludzi, którego tak bardzo się obawiałam jakoś nie nadchodzi.
To znaczy przed IFEM’ą widziałam owe Setki, ale w ogromie hali ta liczba jakoś przyjemnie zawodzi. Znika wrażenie otoczenia przez tyranozaury ludzkich ciał, głosów, pytań i spojrzeń.
Hala jest tak wielka, że wydaje się wchłaniac każdą liczbę ludzi. W moim surrealistycznym grajdołku przedstawia się pejzaż kolosalnego drapacza chmur zamieszkanego przez myszy, które nie mogą nawet zapełnic parteru.
Uspokajam się znacznie.
Strach, skubaniec, ma naprawdę wielkie oczy i mimo że ma potężną wadę wzroku, nie nosi korygujących szkieł kontaktowych!
Poszliśmy na pierwszy IFEM’owy posiłek.
Powitało nas coś tak smacznego, że nie dośc, że myśli ukoiły się widokiem pustej hali, a ciało przypomniało sobie „wygodę inaczej”, to kwasy zaczęły radośnie igrac w moim żołądku.
Hura!
Nareszcie koniec z torti… (niech przepis na nią wymarłym będzie). Witaj kulinarna przygodo! Witaj hulaszcze konsumpcyjne życie!
Czerwone vouchery na restauracyjne posiłki po IFEM’owym śniadaniu zapowiadały jeszcze sympatyczniejsze doznania.
I... potoczyło się życie…
IFEMA przetrenowała mnie raz, po czym traktowała już tylko jak swojego.
Za Chińczyka, ani nawet Japończyka nie mogłam zasnąc pierwszej nocy. Światło w hali paliło się całą noc i to centralnie prawie nade mną. Co ja się napraktykowałam różnych odzywek myślowych, a jakich nie zdobyłam umiejętności w przekręcaniu z boku na bok pod osłoną śpiwora! A światło, nic, nawet nie mrugnęło w poklasku dla moich zdobytych, niekoniecznie harcerskich sprawności. Kolejne noce były już tylko naznaczone sekundowym odlatywaniem w objęcia Morfeusza. A światło ograniczyło się już tylko do dotrzymywania mi towarzystwa, żebym na wszelki wypadek nie bała się zasnąc w ciemności. Błyskawiczny tryb zasypiania związany był z intensywnym trybem EKSPLOROWANIA, ale przypuszczam, że również oswajanie się z IFEM’ą i odkrywanie uroków tego miejsca mógł mieć wpływ na mój zupełnie nie czujny, bezpieczny skok w sen.
To właśnie w tym miejscu brałam udział we Mszach Świętych.
Tu wstawałam przeważnie o 6.20 w celu ogarnięcia porannej kolejki do prysznica. Czekając w kostiumie kąpielowym na warcie czytałam na wpół śpiąc YOUCAT pod przewodnictwem redakcyjnym BENEDYKTA.
Tu jadłam śniadania.
Tu poznawałam fantastycznych ludzi.
Tu oswajałam tłum, który jakimś cudem wciąż się wchłaniał i wchłaniał, i wcale nie było ciasno.
Tu śpiewałam na próbach chóru.
Tu ekscytowałam się planem na kolejny dzień i wściekałam się kolejnym rozwalonym planem dnia (jeśli miał to być dzień poświęcony pracy).
Tu zwierzałam się z przygód.
Tu słuchałam o przygodach.
Tu miałam wspaniałe rozmowy.
Tu czytałam.
Tu modliłam się.
Tu się delikatnie zauroczyłam.
Tu naprawdę wygodnie spałam.
Tu zwyczajnie sobie bylam...
Był pewien dzień, w którym uświadomiłam sobie, że IFEMA stała mi się droga.
W nocy z soboty na Niedzielę (to były dosłownie ostatnie chwile naszego wolontariatu) spaliśmy pod gołym niebem
(czy zauważyłam wtedy, że spełniłam swoje dziewczęce marzenie?) na lotnisku wojskowym Aeropuerto de Quatro Vientos biorąc wcześniej udział w wieczornym czuwaniu z Papieżem. Warunki tamtych godzin były z rodzaju spartańskie. O dziwo w ogóle nie przejmował mnie ani brak wody do mycia, ani skwar dnia, ani chłód nocy, ani potężna wichura i ulewa, ani tłumy, jakich chyba w życiu na żywo nie widziałam (miliony to nie setki – to prawda). Tak, nie było wygodnie, ale jakoś mnie to nie smuciło. Gdzie podziała się ta s t a r z e j ą c a się Ania, której lęki zachmurzały czoło?
Znowu byłam rozhasaną dziewczyną, której w głowie mnożyły się chęci na przygody!
Powrót do IFEM’y był długi i żmudny, bo podróżowac z tłumem jest naprawdę trudno.
Ale kiedy wysiadłam z metra i zobaczyłam znajomy budynek poczułam się, JAKBYM po długiej podróży z tęsknotą WRACALA DO DROGIEGO SERCU DOMU. To byla ona, moja kochana IFEMA! Moje serdeczne spanie na podłodze! Mój ty prysznicu po kolejce! Moje ty światło jarzeniowe! Moja IFEMO!
A kiedy tego samego dnia, w tym budynku oswojonym stałam prawie pod sceną gapiąc się przez pół godziny na BENEDYKTA papieża i rycząc ze wzruszenia, IFEMA STAŁA SIĘ DLA MNIE DOMEM.
KONIEC!